czwartek, 21 lipca 2011

Książka pt: Dom Dusz -SERIA DUCHÓW

ROZDZIAŁ 1 : Seattle
Rok 1974 .Desz mocno uderzał w ziemię,podczas gdy mała Melanie bawiła się w pokoju swoimi nowymi lalkami.Barbie ubrała w różową sukienkę i ładnie ją uczesała.Melanie słyszała z drugiego pokoju kłótnię rodziców,ale nie przejmowała już się tym: oni kłócą się na codzień,więc da się przyzwyczaić.Wypili za dużo alkocholu.Melanie kierowała dwie laleczki Barbie do ich domu.
-żegnajcie laleczki,muszę iść już spać...-odłożyła Cindy i Cornelię poczym położyła się do łóżka.W pokoju krzyki narastały coraz bardziej.Melanie coraz mocniej biło serce.Przeważnie jak rodzice się kłócili to chwile i zaraz się godzili.Ale ta kłótnia była takjagby wyjątkowa.Krzyki narastały a brat Melanie,Mac zaczął płakać i rozdzielać bijących się rodziców.Melanie bała się coraz bardziej.Pomyślała sobie,że zaraz może stać się coś złego.Wstała z łóżka gdy nagle zgasło światło.Melanie wyjrzała przez okno.To przez burzę nie było prądu.Nie ma w całej dzielnicy.Dziewczynka ze swojego okna ma widok na całą dzielnicę,ponieważ mieszka na samym jej końcu.Dalej krzyki narastały a Mac,biedny rozdzielając pijanych rodziców płakał coraz bardziej.Łza widniała wyrażnie na policzku Melanie.Bała się jeszcze bardziej i już prawie wysiadało jej serce.Mac nie dawał rady,jego ojciec Aron był silny,uderzył matkę tak mocno,że upadła na podłogę,uderzając po drodze o kant półki.Aron spojrzał na zapłakanego Maca,który budził mamę a ta nie dawała znaków życia.Miała sporą ranę na głowie.Krwi wylewało jej się coraz więcej.Mac wpadł w szał.Do pokoju weszła Melanie.Podbiegła również do mamy,ocucając ją.Aron z minuty na minutę robił się coraz gorszy po zamordowaniu swojej żony.Oglądał biedne swoje dzieci,które chciały uratować kochaną mamusię.Poszedł po nóż do kuchni powolnym krokiem.
-zadzwonię po pogotowie!-powiedział Mac biegnąc do sypialni rodziców do telefonu stacjonarnego.Wyświetlił numer poczym czekał na pierwszy i ostatni w swoim życiu sygnał.Zamurowało go jak przed sobą nagle zobaczył ojca z nożem.Aron zadał swojemu synkowi 15 ciosów nożem w jego mały chudy brzuszek.Melanie dalej budziła swoją mamę,choć już się domyśliła,że to nic nie da.Spojrzała na Arona,który niósł ciało Maca i połóżył je koło mamy.Melanie ruszyła do ucieczki.Pobiegła do swojego pokoju zamykając go na zamek.Musiała się chwilę natrudzić aby otworzyć swoje okno i przez nie wyjść.Cała rodzina mieszkała na parterze,więc Melanie poradziła sobie z wyjściem przez okno.Ale jej "szczęście" nie trwało jednak długo.Przewróciła się o stojący obok śmietnik tak mocno,że upadła na mokrą od deszczu ziemię skręcając sobie przy tym nogę.Ale to nie było najgorsze,z domu wybiegł Aron i biegł w kierunku swojej córki.Źadźgał ją nożem zadawając jej 21 ciosów nożem w plecy.Zabrał zwłoki Melanie do domu.Myślał,że wszystko się udało...lecz nie wiedział,że sąsiadka mieszkająca naprzeciwko wszystko widziała.Szybko zadzwoniła na policję nie oglądając się za siebie.Po 15 minutach pod dom podjechały dwa auta policyjne wraz z karetką.Świadek zamordowanej Melanie wybiegł z domu.
-to pani widziała morderstwo dziewczynki,niecałe 15 minut temu?-spytał się policjant z okrągłymi oczami,nie przejęty alarmem sąsiadki.
-tak,to ja...szybciej! Ona może jeszcze żyć! Słyszałam krzyki w ich domu! Czterej policjanci wbiegli do domu wyłamując dżwi.W przed pokoju nic się nie działo,w kuchni też,ale gdy weszli do salonu ujrzeli makabryczny widok.Na wersalce leżała zamordowana Melanie,ciała Maca i jego mamy Elizabeth leżały na podłodze a Aron wisiał powieszony na sznurze,który był przywiązany na lampie.Sąsiadka zemdlała...2011 rok-czasy dzisiejsze.
-czy to już naprawde wszystko?-spytała Annie swojego męża,który wziął ostatni karton do samochodu.
-tak,przynajmiej ja tak uważam-pocałował żonę i wsiadł do auta.
-to będzie nasz wymarzony dom...a tą historią się nie przejmuję...wszyscy o tym mówią,panikują...nie rozumiem ich.-powiedziała odwracając twarz do przyjaciółki.
-może mają rację...ja na twoim miejscu nigdy bym tam nie zamieszkała...choćby mi dopłacali...Tam zamordowano rodzinę,rozumiesz?
-Wanessa,rozmawialiśmy już o tym...
-kochanie,szybciej,bo się spóźnimy!-krzyknął mąż z auta.
-już idę...Wpadnij jutro...do nowego domu-powiedziała z uśmiechem,poczym weszła do auta.Wanessa wróciła do domu,po drodze machając przyjaciółce.
-znowu chciała mnie ostrzec-wyjęła batonika z torebki.Denis był zajęty jazdą,ale ze skupieniem słuchał żonę.
-nie wiem czego się bać.Nawet jak mówią,że tam straszy,to wezwiemy księdza czy medium i po problemie.Choć nie wiem ile jest w tym prawdy-spojrzał w tylne lusterko.Annie dojadała batonika.
-ale myślisz,że nasze dzieci będą tam szczęśliwe? No wiesz,zmiana klimatu,szkoły...Dzieci też to przeżywają na swój sposób.
-napewno-pocieszał Denis.Jego śliczne spojrzenie dodało Annie otuchy.-przecież sama widziałaś jak Piter się cieszył,że będzie miał swój pokój...-jego kolejne spojrzenie było jeszcze bardziej przyjemniejsze.Annie podobały się jego włosy.Nie były tak bardzo "odpicowane",ale zawsze ją podniecały u mężczyzn czarne włosy ułożone na żel lekko stojące w górze.
-co tak mnie obserwujesz?-spytał się patrząc na drogę a jednocześnie na żonę.
-tak tylko...-pocałowała w policzek schylając się do ust.
-kochanie,kieruję...
-no to co z tego? Sięgnęła do torebki po następnego batonika.
-od tych batoników zaczynasz tyć-uśmiechnął się a Annie znowu się zarumieniła.
-co? Muszę troszkę przytyć.Jestem chuda jak...nieważne-wzięła kolejnego kęsa,a Denis własnie skręcił.
-co dzisiaj na kolację? Pierwsza noc w nowym domu,więc musisz zrobić coś wyjątkowego.Moi rodzice już nie mogą się doczekać dzisiejszej kolacji.
-już ja się tym zajmę...Salma mi pomoże...-skończyła jeść i wrzuciła papierek to torby.
-jest w gotowaniu coraz lepsza-oznajmił Denis.
-ma już 17 lat,nie dziwie się,ale wolę jej potrawy niż moje szczerze mówiąc.
-ja też-powiedzial ironicznie.
-no wiesz co?! Pocałowała w usta Denisa a ten odwdzięczył się długim języczkiem.Denis zatrzymał się pod domem.Nowym domem,pod którym stali już ich dzieciaki.Siedemnastoletnia Salma i dziesięcioletni Piter.
- a wy mieliście czekać w szkole!-powiedziała ździwiona mama wychodząc z auta a po niej Denis.
-ja czekałam ponad godzine i nikt nie przyszedł,mamo mówiłaś ,że znasz mój plan lekcji na pamięć,a pozatym wczoraj mówiłam Ci,że mam dzisiaj skrócone lekcje....I na dodatek musiałam odebrać tego małego głąba ze szkoły.Jego nauczycielka już nie ma do Ciebie cierpliwości.Mówiłaś już dawno,że przyjdziesz do niej porozmawiać o jego zachowaniu w szkole,które staje się coraz gorsze,prawda braciszku? Piter skwasił minę a Annie westchnęła.
-kara nic nie pomogła...-powiedział Denis niosąc ostatnie kartony do nowego domu.
-tato,gadasz ciągle to samo,a gdybyś był mądrzejszy od mamy to sam byś poszedł-powiedziała naburmuszona Salma wchodząc druga do domu.
-no wiesz co? Jak ty się tak możesz do ojca odzywać?-spytała ździwiona zachowaniem córki Annie-to wszystko przez tą przeprowadzkę.Mamy z tatą tyle spraw,że nawet zapominamy o tych podstawowych sprawach....Obiecuję,że po tym wszystkim zabierzemy was na miasto na szaleństwo.
-najpierw mamo idź do szkoły...-powiedziała tym samym tonem córka.Annie zrezygnowała.
-jeszcze raz odezwiesz się takim tonem,to będziesz miała kare na wszystko...
-już mam-pysknęła Salma poczym jeszcze dodała-zawsze liczyły się wasze sprawy na pierwszym miejscu.Dopiero potem na sam koniec zajmujecie się mną i Piterem.Właśnie mamusiu,obiecałaś,że wytłumaczysz mi kwasy z chemii,dostałam jedynkę.Salma nieźle wkurzona poszła do swojego nowego pokoju,zatrzaskując mocno za sobą dżwi.Annie złapała się za głowę i zaczęła płakać.Denis podszedł do niej,poczym czule ją przytulił.
-ona ma racje-powiedziała ze szlochem.Źle ją wychowaliśmy...Z resztą z Piterem też nie jest dobrze...
-nie przejmuj się...Po tym wszystkim wszystko się ułoży...Pozałatwiamy te wszystkie sprawy i będziemy mieć czas tylko dla siebie.Salma włączyła swoją wieżę i puściła swój najlepszy kawałek rapu.Zaczęła wypakowywać swoje książki.Nagle w wieży zmieniła się piosenka,której Salma nawet nie miała zapisanej na płycie.Podeszła do sprzętu i zmieniła piosenkę.
-nawet nie kupią mi nowego sprzętu,tylko muszę mieć ten shit.Rzuciła swoją książką od plastyki na łóżko poczym wypakowała swój piórnik.
-i jeszcze na dodatek ten rysunek jeszcze muszę skończyć!-powiedziała do siebie z pretensją.Annie z Denisem rozpakowywali jeszcze drobne rzeczy potrzebne do domu.
-to już wszystko...jeszcze tylko jutro pare spraw i już będziemy mieli wolne.Zaufaj mi-pocieszał dalej swoją żonę.Annie weszła do pokoju Pitera,który był zajęty nową grą na komputer.
-masz zamiar spędzić cały dzień przy komputerze?-spytała zabierając brudną szklankę z jego biurka.
-a co mam robić jeżeli i tak nie bęzie wam się chciało iść z nami na spacer-Annie zamurowało.Rzeczywiście nigdy nie była ze swoimi dziećmi na żadnym spacerze.Chodzili razem załatwiać różne sprawy na mieście i na zakupy.Annie zszkokowana postawą swojego syna wyszła z pokoju.Znowu złapała się za głowę...
ROZDZIAŁ 2: Historia
Nastał wieczór,zimny jak w zimie.Na dworze mimo brzydkiej pogody śpiewały ptaki a bezdomne psy szwędające się po okolicy bacznie ich słuchały,choć wydawało się to nie możliwe.Salma przeglądała swoje nowe plakaty z Rihanną i Lady Gagą,piter nie odrywał się od swojej nowej gry a rodzice mogli wkońcu odpocząć od męczącej przeprowadzki.Leżeli razem na kanapie oglądając tv.Salma wkońcu dołączyła do nich.
-jak zwykle oglądacie jakiejś nudy...-powiedziała nastoletnia córka,zajadając się popcornem.Piter zafascynowany grą chwycił z talerza za ciastko,na którym znajdowało się siedem czekoladowych ciasteczek.Pokonał właśnie dwunasty poziom i przeszedł do następnego.Sięgnął po kolejne ciastko,ale nie było już ani ciastek ani talerzyka.Tylko okruszki rozsypały się z biurka na czystą podłogę.Młody chłopak nie co ździwił się,ale dalej oszołomiony zaczął grać.Tymczasem rodzina dalej oglądała telewizję.
-jutro gdzieś jeszcze wychodzisz?-spytał Denis żonę,słodko na nią patrząc.
-mówiłam ci,jeszcze tylko parę spraw urzędowych i spokojnie możemy odpocząć.-rzekła zadowolona mama.
-tak,odpocząć,tylko gdzie jak zamieszkaliśmy w takim zadupiu...przecież tu w pobliżu nie ma nawet multi kina.-sprzeczała się Salma.
-Seatlle to nie jest takie jak ty to mówisz "zadupie".Jest wiele,wiele miejsc,które możemy nawet jutro zwiedzić.
-no może jest,ale moich rozrywek napewno nie ma.
-a co masz na myśli?-wtrącił się Denis.
-nie ważne...Nawet nie wiecie czym się interesuje!-wstała wsciekła,poczym dodała-idę się myć!-poszła szybkimi krokami do pięknie zrobionej łazienki,gdzie jeszcze pachniało świeżą niebieską farbą.
-przydałaby się dla niej dyscyplina...-rzekł stanowczo Denis.Jego czoło zmarszczyło się,gdy spoglądał w tv.
-już na dyscyplineza późno.To chyba wiek dojrzewania....
co? Ona ma już siedemnaście lat! Wiek dojrzewanie u dziewcząt pojawia się już od czternastego roku życia do szesnastego.
-nie prawda.Każdy różnie przeżywa ten etap...-Annie przełączyła na inny kanał telewizyjny,na którym leciał ciekawy film.
-skończmy ten temat-rzekła.Wstała z francuskiej kanapy i poszła do kuchni robić kolację.Do Denisa zadzwonił telefon.
-cześć mamo,i co będziecie?-spytał się mamy,która nawet jeszcze nie zdążyła się odezwać.
-niestety nie...Leje tak długo deszcz,że nie możemy dojechać.Zablokowali drogę.Zawróciliśmy.Jak się stan poprawi to damy wam znać.Nie mam teraz dużo czasu,więc kończę.Pozdrów Annie i dzieci.-odłączyła się.
-nie przyjdą...-rzekł do Annie.
-to zrobię w takim razie lazanię,ok?.Salma brała gorący prysznic.Zamknęła oczy z przyjemności.Woda lała się strumieniami tak intensywnymi,że Salma i tak musiała zamknąć oczy.W pewnej chwili woda zminiła temperaturę na lodowatą.Dziewczyna aż podskoczyła ze zmiany temperatury.Gdy już była spłukana postanowiła wyjść.Opatuliła się ręcznikiem z "Ekipy z New Yersey",poczym zaczęła ubierać się w piżamę.Annie przyrządzała oczywiście pyszną kolację a Piter wyłączał komputer.Cała rodzina wkońcu zasiadła do stołu.Wszyscy się zajadali,gdy nagle stół zaczął się trząść.Dzbanek z sokiem pomarańczowym przewrócił się na podłogę zostawiając po sobie kawałki szkła a talerz z lazanią Salmy pękł nie wiadomo dlaczego.Po chwili wstrząs się nasilił: z półek zaczęły wylatywać talerze szklanki,oczywiście rozbijając się.Annie wstała i przerażona patrzyła z niedowierzaniem.

Ode mnie

Napisane przezemnie dwa scenariusze o Ambrose były tylko wprowadzeniem.Teraz będę pisał serie np: Seria o duchach czyli powiedzmy trzy książki,trzy inne historie o duchach.Np: Seria o psychopatach czyli 2 scenariusze o psychpoatach.Mam nadzieję,że będzie sie wam chciało czytać : D
Dzięki : D

wtorek, 21 czerwca 2011

Scenariusz nr 2 pt" Życie po Ambrose"

Główni bohaterowie:
1.Carmen
2.Emma
3.Jack-lat 26,nowy chłopak Emmy,współlokator Emmy i Carmen.
4.Megan-lat 24,siostra Jacka,współlokatorka Emmy i Carmen.
5.Patrick-lat 30 sąsiad wszystkich powyżej.

Ode mnie: Codziennie pisałem sceanariusz pt"Miasteczko Ambrose",tak mnie to wciągnęło,że postanowiłem napisać drugą część.

Wstęp:
Carmen i Emma zamieszkały już w nowym domu.Po tragedii,która wydarzyła się w Ambrose,dziewczyny jednak zmieniły dom.Teraz Carmen już doszła do siebie i czuje się znacznie lepiej.Najwidoczniej wszystko się ułożyło: Emma ma nowego chłopaka,Carmen nową pracę i poprawiły się im finanse.Od pewnego czasu Carmen dostaje od kogoś pogróżki .Wspomnienia powróciły.Nie wie kim jest ta tajemnicza postać.Ale jedno jest pewne: Nie jest to ani Arnold ani Jacob.Więc kto? Carmen kolejny raz będzie musiała się zmierzyć z mordercą,który jest coraz bliżej...


Film:

Tego dnia Carmen wcała wieczorem z pracy.Jest kelnerką w przydrożnym barze.Była strasznie zmęczona tego dnia,więc zamiast wracać swoim autem,zamówiła taxi.Jak wróciła do domu,Emma kończyła z Megan robić kolację,gdy w tym samym czasie Jack wylegowywał się na kanapie.Emma jest z nim bardzo szczęśliwa.Choć dalej nie zapomniała o Jacobie,który ją tak zranił.Nie tylko on,przez niego również zginął Ben.Emmie było żal Carmen.Wspułczuła jej,że straciła najważniejszą osobę w jej życiu.Ale naszczęście do Carmen po tragicznym wydarzeniu wrócił Łatek.On ją najbardziej pocieszał,gdy jej było smutno,a to często się zdarzało.Od tragedii w Ambrose minął już ponad rok.Carmen już doszła do siebie,ale nigdy jednak nie zapomni co się wtedy wydarzyło.Codziennie Carmen odwiedza grób Bena.Jeszcze nigdy się nie zdarzyło,że zapomniała.Zawsze była do tego chętna.Zawsze go będzie kochać,i żaden mężczyzna jemu nie dorówna.Carmen już urodziła dziecko,którym zazwyczaj opiekuje się Megan,ponieważ Carmen jest zabiegana i zapracowana.Ciężko pracuje,aby jej,psu i dziecku nic nie brakowało.Dziecko Carmen to chłopczyk o imieniu Thomas.Carmen zawsze podobało się te imię.Carmen weszła do domu.Z kuchni dobiegał wspaniały zapach,którego Carmen jeszcze w życiu nie czuła.Megan świetnie gotuje i czasami dorabia w barze Carmen.Carmennie ma tam nic do powiedzenia,jest tylko kelnerką.Szefem tej "budy",bo inaczej nie można tego nazwać,jest Patrick.Mieszka pod Carmen i jej współlokatorami.Carmen mocno zaprzyjażniła się z Emmą po tym wszystkim.Tak naprawde to ona jej tak pomogła po tragicznej śmierci Bena.Carmen nie miała aż tak dużo pieniędzy aby opłacić pogrzeb i dodatki.Na Emmę zawsze mogła liczyć.Jack i Megan,wspaniałe rodzeństwo,też było bardzo sympatyczne.Za Megan oglądał się każdy chłopak jakiego mijała na ulicy.Poprostu była przepiękna.Posiadała piękne brązowe włosy do pasa,zazwyczaj proste,piwne oczy i brązową karnację ciała.Wszystko do siebie pasowało.Ale mimo jej ślicznego i uroczego wyglądu nie miała jeszcze chłopaka.Miała dopiero 24 lata.Można powiedzieć,że całe życie jescze przed nią.Carmen bardzo dobrze radziła sobie w pracy,i dlatego dostawała więcej wypłaty od Patricka.Był dobrym szefem,ale dość wymagającym.Ale nie miał żadnych uwag do Carmen-jeszcze.Carmen;
-jak pięknie pachnie...-głos Carmen był już bardzo zmęczony,ale nie położy się spać dopóki nie spróbuje smakołyków,które przygotowała Megan.Emma trochę jej pomagała,ale do pięt Megan nawet nie dosięga.Megan:
-to nic takiego...Zrobiłam lazanię,ciasto śliwkowe,takie jak lubisz, i sałatkę owocową do potkręcenia nastroju przy filmie,który będziemy oglądać-dziewczyna była podekscytowana.Carmen:
-co dzisiaj wypożyczyłaś? Megan:
-dwa horrory i jedną beznadziejną komedię,którą wybrała Emma.Emma:
-nie jest beznadziejna.Carmen,spodoba ci się.Carmen:
-nie gniewajcie się na mnie,ale ja zjem i idę spać.Mały śpi? Megan:
-dopiero co...Jest taki słodki...Carmen:
-nawet nie wiesz jak barzo jestem Ci wdzięczna...Zaniedługo zrobię sobie wolne i się nim zajme.Megan:
-przestań,opiekowanie się Thomasem to dla mnie przyjemność-powiedziała Megan nakładając pierwszą porcję na talerz.Carmen rozebrała i poszła do pokoiku,w którym smacznie spał sobie Thomas.Tak bardzo żałowała,że musi chodzić do pracy,a nie zajmować się swoim ukochanym synkiem.Emma przyniosła do pokoju Carmen lazanię.Emma;
-Carmen,możesz jeść-krzyknęła,idąc po danie dla Jacka.Carmen i reszta mieli dość duży dom,więc wszyscy w nim się mieścili.Carmen:
-dzięki!-podziękowała poczym zabrała się o napewno pysznego jedzenia,zrobionego przez Megan.Jack:
-ja nie jem...Nie jestem głodny.Emma:
-cham! Megan się tak starała!-wkurzyła się na chłopaka.Jack:
-ale to ona faszerowała mnie swoimi ciasteczkami...Megan:
-ale miałeś tylko spróbować-wtrąciła się Megan nakładając porcję dla siebie.Carmen tego wieczoru jadła sama w swoim pokoju.Jej współlokatorzy ją bardzo rozumieli.Carmen pracuje czasem cały dzień albo całą noc.Nie ma czasu na zajęciem się Thomasem.Cramen zjadła poczym wzięła prysznic i poszła spać.Reszta oglądała filmy a potem Megan z Emmą poszły na spacer z psem.Łatek wogóle się nie zmienił od tamtego czasu.Dalej jest piękny i zawsze wesoły.Emma:
-szkoda mi Carmen,wogóle nie ma czasu dla Thomasa...Widzę po niej,że sobie z tym nie radzi...Zapytam się Patricka,czy mógłby dać jej trochę wolnego...-Emma troszczyła się o Carmen.Megan:
-ale przecież ona może sobie tego nie życzyć-powiedziała,odpinając smycz od Łatka i idąc w stronę polany.Emma:
-no wiem,ale jak nie spróbuje to nigdy nie dostanie wolnego...Megan;
-najpierw,na wszelki wypadek,zapytaj się jej.Emma:
-niech Ci będzie.Megan:
-jutro idę na basen...muszę spalić kalorię.Emma:
-chyba sobie żartujesz...Co ty chcesz spalać?-wykpiła przyjaciółkę.Megan:
-nie ukrywajmy,mam trochę tłuszczu...Emma:
-już całkiem zwariowałaś! Ostatnio taka pięknisia się zrobiłaś.Megan:
-ja? Właśnie na odwrót! Przyjaciółki sprzeczały się tak 10 minut.Wkońcu wróciły do domu.Jack zasnął przy oglądaniu drugiego horroru.Megan:
-chyba nie obejrzymy tej komedii...Jestem już zmęczona a pozatym Carmen ma do pracy na 6:00.Emma:
-dobra...Chodżmy w takim razie...Tak minął dzień.Ranek zaczynał się nawet,nawet.Carmen szykowała się do pracy.Zrobiła sobie stos kanapek,choć wiedziała,że w knajpie zje obiad i pewnie kolację jak nadarzy się okazja.Wsunęła kanapki w śniadaniówce do torby i jeszcze buty na zmianę gdyby musiała sprzedwać na zewnątrz jak bęzie ładna pogoda.Na zewnątrz sprzedaje kiełbase z grilla i inne "smakołyki".Niebo było trochę pochmurne,więc Carmen nawet z tego powodu się cieszyła.Nie chciała stać na dworze i wysłuchiwać brudnych pijanych pijaków.Carmen była już gotowa do wyjścia,gdy zobaczyła,że Emma wstaje z łóżka.Emma:
-o hej,ja się zaopiekuję dzisiaj psem i Thomasem, bo Megan idzie na basen a potem jeszcze do matki.Carmen:
-śliczne dzięki.Dzisiaj spytam się czy da mi pare dni wolnego.Myślę,że da.Emma się rozpogodziła.Nie musiała błażnić się przed Patrickiem i prosić o wolne dla koleżanki.Emma napiła się wody i znowu poszła spać.Jeszcze zerknęła do szafki i zobaczyła,czy nie zniknął prezent dla Carmen.Jutro ma urodziny.Biedna,musi pracować-pomyślała.Poczym poszła już spać.Wczoraj Carmen nie wróciła autem,więc znowu musiała pojechać do pracy taksówką,która czekała na nią po domem na postoju.Miły pan o imieniu Mark był jej ulubieńcem.Bardzo lubiła jego towarzystwo,więc zawsze do jego taxi wsiadała.Carmen:
-dzień dobry,Mark-już była z nim na "T".Czasami wychodzili razem z Emmą i resztą na piwko.Mark też bardzo lubiał Carmen i jej przyjaciół.Mark:
-witam...do pracy mam rozumieć? Carmen:
-naturalnie.Mark miał około 45 lat.Już na jego główie widniały siwe włosy,ale dalej był przystojny.Miał czarne loczkowate włosy,i błękinte świecące oczy.Zawsze był zabawny i rozmowny.Miał mnóstwo tematów do przemówienia z Carmen,jak ją podwoził do pracy.Carmen:
-mam nadzieję,że pojawi się pan jutro na przyjęciu urodzinowym? Mark:
-ależ oczywiście.Muszę być.-odpowiedział wyjeżdżając z chodnika.Carmen i reszta mieszkała na jednej z najbogatszych dzielnic w miasteczku.Ale jej to ani nie pocieszało ani nie przeszkadzało.Dla niej nigdy nie miało znaczenia czy ktoś jest bogaty czy ubogi.Uważa,że to nie jest ważne.Mark:
-już kupiłem prezent-pochwalił się jak zawsze wesoły mężczyzna.Carmen:
-mówiłam,że masz nic nie kupować! I tak się cieszę,że będziesz...To będą moje pierwsze urodziny bez Bena od czasu kiedy się poznaliśmy.Mark spoważniał poczym chciał znowu ją pocieszyć.Mark:
-zobaczysz,niedługo się spotkacie-zawsze to mówił jak Carmen poruszała ten temat.Carmen:
-wiem...ale chcę jeszcze coś w tym życiu osiągnąć.Mark:
-zobaczysz...Jeszcze ludzie będą chcieli ode mnie autografy za to,że cię znałem.Carmen:
-nie przesadzajmy.Po 5 minutach Mark podwiózł Carmen pod bar.Już chciała wyjmować portfel gdy powiedział.Mark:
-dzisiaj mam wypłate.Nie musisz płacić-Mark często nie chciał,aby Carmen płaciła za krótkie przyjacielskie podwiezienie do pracy.Carmen:
-dzięki,po pracy wpadnij na drinka.Mark:
-zobacze co na to powie Brooke.Mark od 9 lat ma żonę o tym imieniu.Są bardzo ze sobą szczęśliwi.Mark jeszcze nigdy tak mocno nikogo nie kochał jak kochał Brooke.Carmen;
-narazie-wyszła z taxi i weszła do baru.Mark szybko odjechał.Za barem stał Patrick a druga kelnerka akurat wyszła z zaplecza.Ma na imię Suzie.Jest szczupła i młoda.Zawsze ma tą samą fryzurę: dlugie brązowe włosy spnięte w jeden kok i poprawione wsówką.Dość długo pracuje już w barze.Znacznie dłużej niż Carmen.Suzie:
-cześć Kochanie,na zapleczu masz ode mnie skromny prezent na urodziny.Jutro mnie nie będzie.Więc wszystkiego najlepszego! Mocno przytuliła Carmen.Od razu zrobiło jej się lepiej.Ładny początek dnia-pomyślała.Carmen nigdy nic nie miała do Suzie.Jak mogła dostała od niej radę w sprawach baru.Więc Carmen mogła na nią liczyć w razie potrzeby.Carmen:
-naprawde nie musiałaś.Wkońcu Cię kiedyś zamorduje.Cześć Patrick.Patrick wycierał bar,przy którym pojawił się pierwszy klient.Carmen poszła na zaplecze.W jej szafce zauważyła prezent od Suzie.Skromna bąbonierka,bukiet kwiatów i komplet filiżanek porcelanowych.Suzie:
-podoba się? Carmen przytuliła mocno koleżankę.Carmen:
-bardzo Ci dziękuję! Ten dzień naprawdę będzie dla mnie dobry.Suzie:
-dobra,zacznijmy pracować bo Patrick ma dzisiaj zły humor.Carmen:
-dlaczego? Suzie:
-nie wiem...Znasz go.On prawie zawsze ma zły humor.Obie kelnerki wzięły się do pracy.Carmen przy Patrcicku była chwalona przez klientów baru.Carmen już się to znudziło.Wiedziała o tym,że jest najlepszą pracownicą Patricka,ale bez przesady.Klienci podlizują się też Carmen,po to,żeby wyciągnąć od Patricka tanie piwo na "krechę".Podczas przerwy na papierosa,gdy przestało już padać,Carmen z Suzie wyszły zapalić na parking.w tym samym czasie Patrick zajmywał się barem.Suzie zapaliła papierosa i podała zapalniczkę Carmen.Carmen pali papierosy od 18 roku życia,ale gdy była w ciąży,nie zapaliła ani jednego.Pali tylko wtedy,kiedy ma na to ochotę.Ma szczęście-nie jest uzależniona.Suzie:
-po 4 godzinach pracy,już jestem zmęczona-powiedziała wzdychając.Carmen:
-mnie jakoś głowa boli...Zaraz się spytam Patricka czy od jutra mogłabym wziąść wolne na pare dni.Suzie:
-wiesz co Carmen,ja w to wątpię,jutro mnie nie będzie...Carmen:
-a no tak! No cóż szkoda...Suzie:
-chyba,że go przekonasz...Nie jestem tego pewna...Carmen:
-napewno się nie zgodzi...Przecież sam nie utrzyma baru,nawet w jeden dzień.Suzie:
-też prawda...Pogadam z nim,jak ty będziesz stała za barem,okey? Carmen:
-ale przestań,jeszcze tego brakowało,żebyś miała przeze mnie jakieś problemy...Suzie:
-ale jakie problemy? Spróbuję go przekonać,może się zgodzi.Wkońcu jutro masz urodziny.Carmen:
-no tak,ale to nie znaczy,że nie muszę iść do pracy.Suzie:
-jak nie uda mi się go przekonać no to trudno...Carmen:
-może naprawde ja to powinnam załatwić,nie chcę żeby by był zły,na to,że ty chcesz to z nim uzgodnić nie ja.Suzie:
-ale on nie wie,że chcesz wolne.Powiem mu,że masz jutro urodziny i,że mi się zwierzałaś.Łyknie to,zobaczysz.Carmen:
-no to spróbuj,a jak nie no to już trudno.Jak przyjde z pracy to już Thomas będzie spał-Carmen coraz bardziej dobijało to,że nawet w urodziny nie ma wolnego.Tak bardzo chciała mieć wolne najbliższe dni.Ale dla niej ważniejsza była praca.Razem z Suzie wróciły do pracy.Carmen zauważyła następnego klienta siedzącego na "ogródku" na zewnątrz,obok parkingu.Znajdowały się tam tylko dwa duze drewniane stoły i sześć też drewnianych ławek.Carmen podeszła do klienta i zapisała zamówienie.Po 5 minutach przyniosła mu piwo i duże frytki poczym poszła za bar.Suzie poszła przyjąć towar na zaplecze a Patrick jak codzień rozmawiał przez telefon i był zajęty.Carmen nie miała wyjśćia-musiała iść posprzątać po kliencie,którego nie dawno obsłużyła.Wzięła tacę i poszła posprzątać.Gdy już chciała wrócić zauważyła,że w samochodzie na parkingu,ktoś ją obserwuje już od samego początku pracy.Mężczyzna odjechał autem.Carmen mocno zabiło serce.Patrick:
-Carmen,szybko za bar-przerwał szef.Carmen szybko wróciła za bar.Przecież to nie jej wina,że tak długo rozmawiał przez telefon.Carmen już była wściekła i zapomniała o tajemniczym mężczyżnie,który tak bacznie ją obserwował.Powróciła do pracy.Mijały godziny aż o 22:00 Carmen wracała autem do domu.wjechała do garażu.Dostała od Patricka 7 dni wolnego.Był wkurziny na Carmen,ponieważ już dawno powinien ją zwolnić ze względu na małe dziecko.Carmen miała dużo szczęśćia dotyczącego jej pracy.Carmen jak zwykle wróciła do domu zmęczona.Rozebrała się.Carmen:
-Patrick dał mi tydzień wolnego! Emma wyszła w pidżamie z łazienki.Emma:
-wow,z jakiego to powodu? Carmen:
-to dzięki Suzie,ona go namówiła a pozatym mam małe dziecko.Jack:
-bez urazy,ale ja się dziwie dlaczego on jeszcze Cię nie zwolnił...Carmen:
-może dlatego,że Thomasem wy się opiekujecie.Megan:
-no właśnie!-potwierdziła Megan myjąc zęby nad zlewem w kuchni.Carmen:
-ale i tak jestem zmęczona.Nareszcie jutro się wyśpie,pójdę na zakupy z Thomasem.Może wszyscy pójdziemy się gdzieś przejść jutro? Emma:
-ja nie wiem,ja mogę raczej pójść...Megan:
-ja napewno nie...Jutro idę na spotkanie w sprawie pracy.Carmen:
-pracy? Gdzie? Gratuluję! Megan:
-będę gotowała,tak zwaną kucharką.Carmen:
-bardzo się cieszę z tego powodu! A ty Jack? poszedłbyś? Jack:
-no dobra,pójdę.Ale pod jednym warunkiem:nie ma latania po sklepach z ciuchami i tymi innymi pierdołami godzinami,ok? Carmen:
-niech ci będzie...Jakoś wytrzymamy,co nie Emma? Emma:
-nie wiem...poświecę się-powiedziała z uśmiechem na twarzy.Megan:
-dzisiaj nie zrobiłam nic do jedzenia,wybacz,ale nie miałam siły-powiedziała wkładając paste i szczoteczkę do kubeczka.Carmen:
-nie ma sprawy.Emma:
-zamówiliśmy pizzę,także trochę sobie pojemy...Carmen:
-pizzą nigdy się nie najadam...Jack:
-zamówiliśmy po każdej dla każdego!-krzyknął jedząc resztki chipsów.Carmen:
-w takim razie idę na chwilę do Thomasa,pójdę się umyć noi sobie coś pooglądamy.Wkońcu jutro mam wolne.Nareszcie! Carmen wypełniła zadania,które powiedziała i też zaczęła oglądać film z przyjaciółmi.Po krótkiej chwili,facet przywiózł pizze i wszyscy zaczęli się zajadać.Carmen nareszcie mogła sobie pozwolić na długi odpoczynek po pracy i poszła z Emmą do sklepu po piwa.Wieczór wszyscy spędzili świetnie.Pili sobie piwko,zajadali się jeszcze ostatkami pizzy i oglądając filmy.Carmen postanowiła jeszcze iść z psem.Zawsze przed spaniem z nim wychodzi,ale teraz wyszła z Łatką po godzienie 00:00,co było lekką przesadą.Współlokatorzy już pozasypiali,a ona wyszła z psem na spacer.Szła po cichej Amerykańskiej dzielnicy.Ogrody domowników po boku były jak z bajki,nawet w ciemnościach Carmen je doskonale widziała.Spuściła psa ze smyczy i wyciągnęła z kieszeni w spodniach batonika,o którym najwidoczniej zapomniała,kiedy kupywała go w sklepie z Emmą kupując jeszcze piwo.Nagle spostrzegła,że pod jej domem stoi auto tego samego mężczyny co pod barem.Na dodatek w aucie siedział również on.Carmen trochę się przestraszyła.Wiedziała,że coś jest nie tak.Gość ma coś z głową,żeby siedzieć po północy w samochodzie i obserwując dziewczynę,która tylko wyszła sobie z psem.Oczywiście spacer z psem po północy,też nie był normalny,ale ten facet ją przerażał.Nie widziała jego twarzy wogóle,ale widziała,że zapalił papierosa.Carmen szybko zawołała Łatka i wróciła do domu.Przebrała się w pidżamę i poszła spać.Następnego dnia Carmen obudziło śpiewanie jej współlokatorów piosenki z okazji jej urodzin.Emma trzymała tacę z tortem,Jack ozdobne torby z prezentami a Megan napoje i slodycze kładąc je na półkę.Megan:
-sto lat! Wstawaj! Dzisiaj Twój dzień,Carmen! Jack:
-wszystkiego najlepszego! Megan wróciła się po talerze na te wszystkie smakołyki,poczym po chwili wróciła z całym sprzętem: talerze,kubki,widelce i łyżki.Carmen:
-to wszystko z mojego powodu...Kocham Was! Carmen wstała i przyjęła jeszcze życzenia od nich pojedynczo.Przebrała się i jednak wszyscy poszli świętować do salonu.Zjedli tort,posłuchali muzyki z wieży i rozmawiali zajadając się pozostałymi smakołykami.Po 3 godzinach skończyła się zabawa.Carmen szykowała się na spacer z Emmą i Jackiem.Megan poszła już do nowej pracy.Carmen ubrała nową bluzkę i spódnicę,którą dostała na urodziny od Emmy.od megan dostała piękny,srebrny łańcuszek i wielką bąbonierkę.Jack podarował jej kwiaty i płytę Eminema,którego kochała.Emma:
-gotowa?-krzyknęła z drugiego pokoju.Carmen:
-już prawie.Dziewczyna ubrała jeszcze różowe buty na szpilkach i wyszła ze swojego pokoju wyjmując jeszcze Thomasa z łóżeczka wsadzając go do wózka.Carmen:
-możemy iść! Dzień mijał znakomicie.Jack,Emma i Carmen poszli do parku a potem do lunaparku.Wypili po jednym piwie.Emma zamowiła sobie jeszcze lody w pucharku.Carmen:
-chyba też sobie lody zamówie-powiedziała,poczym napiła się piwa.Siedzieli na dworze w restauracji koło lunaparku.Emma:
-musimy przychodzić tu częściej! Jack:
-jakoś mi się tu nie podoba-powiedział z małym grymasem na twarzy.Carmen:
-jest tu nawet,nawet.Mi się podoba.Carmen wstała i zaczęł karmić Thomasa kaszką w małej buteleczce.Thomas był bardzo slodkim dzieckiem,co znaczyło,że kiedyś będzie przystojnym mężczyzną-tak uważała Carmen.Popołudniu Emma,Jack i Carmen już wrócili.W domu siedziała przy telewizji już Megan.Była uśmiechnięta,z resztą nie było to nic nowego.Wbiegła na przed pokój gdzie zdejmowali buty współlokatorzy.Megan:
-zatrudnił mnie na stałę!-krzyknęła podniecona.Jack:
-bravo! Emma:
-wiedziałam,że tak będzie! Świetnie gotujesz! Megan:
-tak? To samo powiedział mój szef.Carmen:
-gratuluję! Wierzyliśmy w Ciebie.Megan:
-pomyślałem,że nie będziecie głodni po spacerze,pewnie coś jedliście,więc nieczego do jedzenia nie zrobiłam.Jack:
-nie ma sprawy.Carmen:
-ja zrobię sphagetti-zaproponowała wsadzając Thomasa do łóżeczka.Jack:
-wyjść z Łatkiem? Carmen:
-ja wyjdę,ty możesz iść do sklepu po koncentrat pomidorowy do sphagetti.Jeszcze jeden jest mi potrzebny.Jack:
-przy okazji wyrzucę śmieci...Po paru godzinach wszyscy spędzili sobie wieczór przy piwku oglądając mecz piłki nożnej.Do Carmen zadzwonili rodzice z życzeniami.Bardzo się ucieszyła-dawno się nie odzywali.Gdy Carmen wieczorem,jak zwykle z resztą,wyszła z psem,mężczyzny naszczęście nie było.Może był to tylko przypadek-pomyślała.Spacerowała po długiej okolicy ze swoim psem.Gdy wróciła do domu,po prysznicu poszła spać,tak jak inni.Bardzo przyjemnie minęły jej urodziny.Nawet się tego nie spodziewała.Pomyślała sobie,że jutro odwiedzi biedną Suzie w barze.Głupio by jej było nie odwiedzić koleżanki po tym co dla niej zrobiła.Zasnęła...Zaczął się kolejny dzień.Mark podwiózł ją pod bar.Carmen weszła do baru.Suzie nie miała klientów-co się jej spodobało.Suzie:
-hej.Jakiś facet kazał Ci to przekazać.Podała Carmen kopertę.Carmen:
-od kogo to?-zapytała żdziwiona.Suzie:
-nie wiem...Jakiś mężczyzna,wysoki,w czapce bassebollowej,kazał ci to dać.Carmen otworzyła kopertę.Znajdywała się w niej kartka A4 w której było napisane czarnymi,grubymi literami: ZABIJE CIĘ SUKO...TO DOPIERO POCZĄTEK KOŃCA...Carmen chwilowo zatkało.Nie wiedziała co to ma znaczyć,i zastanawiała się od kogo to mogło być.Podała kartkę Suzie.Ona po przeczytaniu tego też szybko zmieniła minę.Suzie:
-Boże...to grożba! Kto to moze być? Carmen:
-jeju,nie wiem...-odparła załamana.Suzie:
-zgłoś to na policję...I to szybko! Carmen:
-musisz iść ze mną,to ty go widziałaś...Suzie:
-ja mogę tylko po pracy...Carmen:
-to przyjadę po Ciebie,kończysz po 22:00,co nie? Suzie:
-tak...Martwię sie o Ciebie...Masz jakiś wrogów? Pokłóciłaś się z kimś ostatnio? Carmen:
-napewno nie..Nie wiem kto to może być..Suzie:
-ja tym bardziej...Carmen:
-moze jest to coś zwiazane z Ambrose? Suzie:
-skąd ci to przyszło do głowy?! Carmen:
-nie wiem...myślę,ze to jest z tym związane...Suzie:
-przestań! Arnold i Jacob są już martwi,żaden z nich nie jest w stanie zrobić Ci krzywdy! Rozumiesz? Ktoś poprostu chce wykorzystać Twoją historię,i sobie robi z Ciebie żarty...Carmen:
-jak tak to kto? Suzie:
-napewno ktoś,kto Ciebie nie lubie...Carmen;
-dobra,nie rozmawiajmy o tym.Pójdziemy dzisiaj na policję i wszystko wyjaśnimy.Carmen wypiła kawę u Suzie i po niespełna godzinie wróciła do domu.Zjadła obiad z Emmą i Jackiem.Megan była w pracy.Carmen postanowiła,że nie pokaże grożby,którą dostała od tajemniczej osoby.nie chciała ich martwić.Podejrzewała o to tego tajemniczego mężczyznę,który ją obserwował niedawno.Już sama nie wiedziała co o tym myśleć.Może Arnold żyje? Albo Jacob? Ale przecież to było nie możliwe.Zabiła Arnolda z własnych rąk...jacob też zginął.Może to jakaś rodzina Arnolda,która chce się zemścić na Carmen? Wszystko chodziło jej po głowie.Nastała godzina 21:39.Carmen juz była gotowa.Emma:
-a gdzie ty idziesz o tej porze?-spytała zaniepokojona.Carmen:
-Suzie chciała się ze mną spotkać-skłamała.Nie miała innego wyjścia.Pojechała autem do Suzie poczym obydwie pojechały zgłościć grożebę,ktorą dostała Carmen.Potem Carmen powiedziała policji,że chyba ktoś ja śledzi,oczym nie wiedziała Suzie.Policja jak zwykle powiedziała,że zrobi wszystko co w naszej mocy i uspokoiła Carmen.Dziewczyna wróciła do domu po godzinie 23:00 i oczywiście wyszła z psem.Nie chciała tego robić,bała się,ale Łatek tak szczekał,płakał,że wkońcu się zlitowała.Nie chciała żeby przez nią się obudziła reszta i szkoda jej się zrobiło Łatka.Gdy wyszła,nikogo nie było podejrzanego na dzielnicy.Poszła tam gdzie zawsze,betonową drogą.Nagle usłyszała,że jakieś auto parkuje przed jej domem.Nie mogła uwierzyć-znowu ten mężczyzna.Carmen szła w jego stronę krzycząc.Carmen:
-czego ode mnie chcesz?!!! Mężczyzna szybko wyjechał z przed jej domu i pojechał nie wiadomo gdzie.Carmen biło mocniej serce.Coraz bardziej obawiała się o swoje życie.Dopiero teraz uświadomiła sobie,że jest coraz bliżej...Następnego dnia Carmen wybrała się z Suzie na zakupy do galerii handlowej.Patrick też dał jej wolne,bo zatrudnił dwie nowe osoby.Teraz koleżanki miały więcej czasu dla siebie.Musiały odsapnąć od tej ciężkiej roboty.Carmen zwierzyła się Suzie o incydencie wczoraj wieczorem.Ktoś na nią poluje..Suzie przymierzała właśnie skromną czerwoną sukienkę w białe groszki.Carmen rozglądała się za jakąś oryginalną na bal personelu z pracy.Patrick co rok organizuje bal z okazji rocznicy jego powstania.Suzie kupiła już swoją sukienkę i obie dziewczyny wyszły ze sklepu.Carmen nie mogła się zdecydować na kupno nowej sukienki.Po południu Carmen wróciła do domu.Megan miała podejrzaną minę.Megan:
-to do ciebie-podała jej małą białą karteczkę.Carmen już podejrzewała kto to mógł być.przeczytała: GROŻBY SĄ KARALNE.Megan:
-co to ma być?-była zła i zaniepokojona.Carmen:
-od kogo to dostałaś?! Megan:
-było w dżwiach jak wróciłam z pracy.Carmen:
-nic takiego...ktoś robi sobie jaja...-skłamała-czy to takie trudne do zrozumienia?-poszła do swojego pokoju bez słowa ze skwaszoną miną.Megan i Jack tylko się na siebie popatrzyli a Emma rozwieszała pranie na suszarce.Nastała godzina 18:00.Carmen miała jeszcze parę pytań do Patricka z powodu balu.Pojechała do baru.Patrick miał spory ruch,ale spokojnie miał czas żeby porozmawiać z najlepszą pracownicą.Carmen:
-Patrick,musisz mi pomóc...-zdjęła bluzę,powiesiła ją na krześle i usiadła na nim.Patrick:
-w czym?-nalał colę Carmen i jej podał w ozdobnej szklance firmy Coca Cola.Carmen:
-muszę wiedzieć wszystkie szczegóły.Ile osób będzie? Patrick:
-16,i jeszcze obsługa,która potem też będzie się z nami bawić.Carmen:
-gdzie się odbędzie ten bal? Patrick:
-w Pasadenie,wiesz przecież gdzie to jest.Carmen:
-ktoś jeszcze będzie? Kogo znam? Patrick:
-tak,Mark.Twój ukochany taksówkarz....Carmen:
-ukochany?-spytała ździwiona.Patrick:
-ciągle go chwalisz.Carmen:
-bo na to zasługuje-odpowiedziała stanowczo.Carmen:
-mam się ubrać uroczyście czy jak? Patrick:
-lepiej uroczyście...Wiesz,będzie tam najlepszy kucharz w naszym mieście.Carmen;
-też mi coś-machnęła ręką i wzięła ogromny łyk coli,zostawiając już pustą szklankę.Carmen:
-to ja już idę,wiesz-bardzo się śpieszę.Patrick:
-wiesz-jak zwykle.Carmen lekko się uśmiechnęła i wyszła z baru.Gdy przyjechała do domu,nikogo nie było.Thomas ślicznie sobie spał.Gdy Carmen weszła do łazienki była w szoku.Wszystko powróciło-wspomnienia z AMBROSE,obrazy zwłok jej przyjaciół i innych koszmarnych rzeczy.W wannie pełnej krwi pływała głowa Suzie.Carmen nie mogła się powstrzymać od mocnego płaczu.Zaczęła wrzeszczeć i wołać o pomoc.Zadzwoniła na pogotowie-choć nie wiedziała po co-i po policję.Na podłodze zauważyła też karteczkę z napisem: SZYKUJ SIĘ,JESTEM JUŻ BLISKO....BARDZO BLISKO...Carmen,zanim policja jeszcze przyjechała zdążyła zwymiotować i zemdleć....Czuła się okropnie.Policja przyjechała uprzątnęła zdarzenie w łazience i zajęła się bardziej tą sprawą.Okazało się,że Emma i Jack w tym samym czasie jedli kolację w restauracji,w której pracuje Megan.Oczywiście wszyscy byli w szoku.Carmen pojechała do psychologa.w takim szoku to ona jeszcze nie była.Emma opiekowała się Thomasem a Megan musiała sobie zrobić wolne w pracy.Biedna Suzie-zginęła z powodu beznadziejnego pobytu w Ambrose przez Bena i samą Carmen...To tak naprawdę przez nich zginęło wokół nich tak dużo ludzi...Ale gdyby Ben i Carmen nie pojawili się a Ambrose to i tak Arnold by powrócił...Ale wtedy Ben by żył...Kto mógł zamordować Suzie? Napewno mężczyzna,który ją tak ciągle śledził.Ale kim był? Po co ją zamordował? I dlaczego akurat Suzie a nie Carmen?-takie pytania chodziły po głowie Carmen gdy powoli dochodziła do siebie.Mijały dni,czuła się odrobinę lepiej.Wróciła do domu.Jeszcze miała dodatkowo 5 dni wolnego od Patricka.Dziwne by było gdyby kazał by jej iść do pracy.Carmen tak chciała zaznać spokoju,którego już jej od dawna brakowało.Chciała patrzeć ze spokojem jak na jej oczach tak szybko rośnie Thomas.THOMAS!-pomyślała.przecież co ona zrobi jak i jemu coś się stanie? Straciła już męża,ale syna już nie pozwoli skrzywdzić.Chyba,że morderca pragbie tylko jej...Pewnego dnia Carmen postanowiła wkońcu pojechać na grób Bena.Już dawno go nie odwiedzala,co rzadko jej się to zdarzało.Ale to przez to całe zajście..Niestety.Wzięła taxi-oczywiście Marka i pojechała.Doszła do jego grobu.Porozmawiała z nim,zwierzyła mu się.Chciała się teraz do niego przytulić-całować go,patrzeć na jego piękną twarz i ukształtowaną sylwetkę.Tak bardzoz a nim teskniła.W tej chwili chciała nawet dojść tam do niego,do świata zmarłych,ale nie mogła zostawić Thomasa i Łatka.Tylko oni trzymali ją przy życiu.Potem wróciła do domu i czytała książkę.Policja wogóle się nie odzywała.Jeszcze nie mają żadnych śladów.Znaleźli tylko odciski palców na katreczce,na której napisał groźbę.Ale nawet tych cholernych odcisków nie można było zlokalizować.Ta dzisiejsza policja-pomyślała.Nawet oni nie mogą jej pomóc,nie wspominając o psychologu.Teraz czytała książkę.Emma i Jack oglądali film a Megan była w pracy.Oni też przeżywają to wszystko na swój sposób.Ale do Carmen jakoś to nie docierało.Miała swój świat.Postanowiła,że jutro również pojedzie do Bena.Emma:
-właczamy nowy film,oglądasz z nami?-spytała Emma wyciągając z szafki płytę ze ściaganymi filmami z internetu.Carmen:
-nie,dzięki...Może później...-westchnęła i zabrała się znowu do czytania.Emma:
-spoko..rozumiem-włożyła płytę do swojego nowego laptopa.Ten dzień minął dla wszystkich nudnie.Ciagnął się bez końca.Nastał następny-Carmen karmiła z rana Thomasa kaszką truskawkową.Urósł mu już pierwszy ząbek.Carmen już czuła się dobrze.Thomas poprawaił jej humor.Megan szykowała się do pracy,a Emma i Jack jeszcze spali.Megan:
-dzisiaj wrócę wcześniej jakby co...Carmen:
-z jakiej to okazji? Przecież dobrego szefa to ty nie masz...Megan:
-pochwalił mnie...No,za dwa dni bal...Będziesz prawda? Patrick już mi powiedział.Carmen:
-tak,będę...Ale i tak mój bar w porównaniu do twojej restauracji to pikuś.Megan:
-to napewno-powiedziała ze szczerym uśmiechem.Carmen:
-choćby nie wiem co miało się stać muszę być na tym balu.Obiecałam Patrickowi.Myślę,że jakbym się wycofała,mógłby mnie zwolnić.I tak ostatnio przesadziłam z tym wolnym.Megan:
-przesadziłaś? Kobieto!!! Ty wiesz co ty przeszłaś?! Carmen:
-no wiem,ale...Megan:
-nie może Cię zwolnić! Powinien zrozumieć to co przeszłaś!-zdenerwowała się Megan.Carmen skończyła karmić Thomasa i położyła go do spania.Szybko zasnał.Po godzinie,gdy Megan już była w pracy,Carmen była już gotowa do wyjścia na zewnątrz do taxi Marka.Miała już gotowe kwiaty na grób,bo poprzednie były już okropnie zniszczone.Wyszła z domu,i wsiadła do taryfy.Ten widok też zapamięta do końca życia.Mark leżał na tylnym siedzeniu dosłownie wypatroszony.Krew spływała z jego ciała i kapała na dół.Carmen z płaczem wybiegła z auta i pobiegła do Emmy i Jacka.Policja przyjechała po 5 minutach-o dziwo-i jeden z policjantów znalazł kolejną karteczkę.Carmen pojechała do szpitala.Była już załamana psychicznie i fizycznie.Emma i Jack przynieśli jej na pocieszenie Thomasa,poczym wrócili z nim do domu po dwóch godzinach.Carmen nie miała już siły.Minął równy tydzień od śmierci Suzie a teraz zginął Mark.Był wypatroszony-tak jak Richard w Ambrose.To miało coś wspólnego z Arnoldem.Wypatroszony-to rodzinne,pomyślała Carmen.Mordercą musi być ktoś z rodziny Arnolda.Skoro Jacob był jego synem i nie był spalony żywcem przez mieszkańców Amborse to mordercą musi być ktoś z rodziny.Tylko kto? Carmen tego dnia nie miała już siły o tym mysleć-zasnęła...Na karteczce znalezionej w taryfie pisało: SZYKUJ SIĘ NA WIĘCEJ SUKO! Carmen już się przyzwyczaiła.Nagle obudziły ją krzyki.Do sali przyszła Brooke,żona Marka.Sądząc po jej krzykach i wyrazem twarzy,przyszła do Carmen z płaczem i pretensjami.Brooke:
-to przez ciebie ździro!!! Rzuciła się na biedną Carmen,która spokojnie leżała w łóżku.Carmen:
-przestań wariatko!!-przestraszyła się widząc z bliska minę Brooke.Brooke:
-gdyby ciebie nie znał,nie zginąłby!!! Brooke wzięła do rąk wazon,już chciała go robić na głowie Carmen,ale powstrzymała ją policjantka,która pilnowała Carmen,aby morderca jej nie dopadł.Brooke:
-proszę mnie zostawić! To ona zabiła mojego męża! To przez nią zginął!-Brooke miała ogromny napad złości.Policjantka wyniosła Brooke z sali,a Carmen kolejny raz zaczęła płakać.Po pieciu minutach przyszła pani psycholog i ją trochę uspokoiła-trochę.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Scenariusz nr 1 pt: " Miasteczko Ambrose"

Główni bohaterowie:
1.Emma-lat 25, dziewczyna Jacoba
2.Jacob-lat 26
3.Liss-lat 23
4.Chris- lat 24
5.Steven- lat 25

6.Carmen- lat 32, żona Bena
7.Ben- lat 33

Wstęp:

Młode małzeństwo: Carmen i Ben boryka sie zproblemami niezapłaconych rachunków. Przeprowadzają się do miasteczka Ambrose,które znajduję się na wysepce i jest odcięte od świata. W pewnym czasie w Ambrose zaczynają się dziać przerażające rzeczy...

Film:

Wakacje-czasy dzisiejsze.Pewnego słonecznego dnia Carmen zaczeła płakać w kuchni.Ben w tym czasie przyjechał z pracy.Carmen szybko otarła mokre policzki,lecz nic to jednak nie pomogło.Do domu wszedł Ben.Zdjął wyprasowaną marynarkę poczym zadowolony wpełzał do kuchni. Ben:
-dostałem o 100 $ więcej wypłaty. Też sie zdziwiłem! carmen w tym czasie stała zamyślona w oknie,tyłem do męża. Ben:
-co jest? Nie przywitasz się? Objął żonę w pasie i zaczął całować po szyi do czasu,kiedy jeszce nie poczuł mokrego policzka.Ben:
-płaczesz?-spytał zaniepokojony cichym zachowaniem żony.Carmen zawsze była zywiołowa i gdy Ben wracał z pracy na stole czekal już gotowy obiad.Carmen podała mu trzy rachunki wyciągnięte z koperty.Carmen:
-dostaliśmy eksmisje...zadowolony?!-spytała z lekką ironią,wiedząc,że Ben nie odpowie na to bezsensowne pytanie.Ben przeczytał rachunki,poczym wyszedł z kuchni zdołowany i zaczął ubierać buty.Carmen:
-gdzie idziesz?-zapytała z większym szlochem.Ben:
-wychodze...Nie musisz czekać na mnie z kolacją.Nie wiem kiedy wrócę.Carmen:
-ale gdzie idziesz? Co zamierzasz zrobić? Głoś kobiety był juz zachrypnięty a zarazem zaniepokojony.Ben:
-nieważne...Nie martw się.To nic takiego.Chce się poprostu przejść.Ben wyszedł zamykając z hukiem dżwi.Carmen wyjęła z lodówki masło,potem ser i pomidor.Zamierzała zrobić sobie kolację i jak najszybciej iść spać.I tak minął dzień, w którym Carmen i Ben mieli pierwszą rocznicę ślubu.Ben oczywiscie zapomniał.Zawsze był zabiegany i zajęty swoją "pracą" w redakcji.Carmen obudziła się sama w łóżku.Wstała i poszła do salonu.Ujrzała Bena siedzącego przy stole.Przyszykował wytrawne śniadanie.W wazonie znajdowały się świeżo kupione róże,które dawały od siebie niewyobrażalny piękny zapach.Ben siedział skruszony i na jego twarzy malował się również smutek.Ben:
-wiem,zapomniałem...-odezwał się pierwszy,wiedząc,że to nic nie da.Carmen:
-ostatnoi ciagle o czymś zapominasz.Przywykłam.Gdzie Ty byłeś całą noc?! Do pierwszej w nocy nie moglam zasnąć!-głos Carmen był tak głośny,że sama wiedziała,ze przesadziła.Ben:
-chciałem Ci oznajmić,że....się przeprowadzamy.Carmen:
-jak to? Kiedy? Gdzie?-pytania zaniepokojonej to tylko niektóre z pozostałych milionów,które chciała zadać mężowi.Ben:
-do Ambrose....To jest małe miasteczko,które leży na takiej małej wysepce.Jest tak jakby odcięte od świata.Tak oczywiście mówią,bo do tego miasta jest tylko jedna droga.Carmen:
-odcięte od świata? Co ty za głupoty opowiadasz? Ben;
-nawet nie zgadniesz ile tam trzeba zapłacić za wynajęcie skromnego mieszkanka! Carmen:
-i nie chce zgadywać.Nie stac nas na to.Ty się lepiej martw jak zapłacić czynsz.Ben:
-50$....Co miesiąc!!! Carmen:
-żartujesz? Ben:
-to prawda...Carmen;
-to jest dziwne....Ciekawe jak te mieszkanie musi wyglądać,że jest takie tanie....A tak pozatym skąd to wiesz? Wyszedłeś z domu i dopiero teraz Cie widze! Ben:
-przestań już! co robimy? Carmen:
-w sumie najpierw chcialabym zobaczyć ten nasz "dom".Ben:
-załatwione.Jutro o 15:00 mozemy tam być.Wczoraj juz byłem tam.Okolica całkiem niezła,ale mieszkancy tacy jacyś....Carmen;
-to akurat najmniejszy problem...Poznamy kogoś....A kto Ci to zaproponował?-spytała juz z nieco innym akcentem.Ben;
-a jak myślisz? Oczywiście,że Richard.Jutro wszystko omówimy.Zobaczysz,wszystko sie ułoży.-zaspokoił Ben.Carmen;
-mam nadzieję,ale nie jestem za tym żebyśmy się przeprowadzili do Ambrose...Ja nawet nie wiem gdzie to jest....A jak by było z twoją pracą?-spytała Carmen ze święcącymi oczami.Ben:
-tam też jest firma gdzie Richard ją prowadzi.Powiedział,że bez problemu mnie zatrudni.Carmen:
-coraz bardziej robisz się przekonujący.Ben:
-wiesz,Richard sie tam dopiero wprowadził i nie narzeka.Tylko mówi,że sąsiedzi są dziwni.Z drugiej strony się nie dziwie.pewnie już wiedzą,że on handluje...wiesz czym.Carmen:
-taa....Co na śniadanie? Ben:
-zobacz.Przyszykowałem specjalnie dla ciebie kochanie...Carmen:
-wow,kruasanty...Jak ja Cię kocham! Ben:
-smaczenego! Dzień mijał przyjemnie.Carmen zoorganizował mini dzień sprzątanie i wzięła się do roboty.Ben przeglądał swoje papiery i rozmawiał przez telefon z pracownikami swojej firmy,którą zaniedługo sprzeda najlepszemu z nich.Nastał następny piękny dzień.Ben właśnie kończył obiad,który zrobiła jego wspaniała żona.Cramen wyszla już wyszykowana z łazienki i czekała do wyjścia.Mieli jechać do Amrose.Ben:
-gotowa?-spytał zniecierpliwiony.Carmen:
-już prawie....Gdzie są moje nowe perfumy?-rzuciła oskarżycielsko.Ben:
-skąd ja mam to wiedzieć? Carmen szukała wszędzie,zacząwszy od komody i skończywszy na kosmetyczce.Ben:
-nie musisz się akurat wypsikać tymi.Użyj te,które kupiłem Ci na urodziny.Carmen:
-dobra,i tak mamy mało czasu już!-krzyknęł idąc w stronę łazienki corz bardziej oddalając się od męża.Ben już czekał wkurzony na zewnątrz.Małżeństwo teraz obecnie mieszka w małej miejscowości niedaleko Kansas City, w Milborku.Do Ambrose wystarczy tylko 5 km.Wreszcie Carmen wyszła z domu ubierając jeszcze swoją zielona bluzkę sięgającą do kolan.Ben:
-Richard juz napewno zagryza zęby.Szybciej!-poganiał Ben,poczym wsiedli do auta i odjechali.Ben:
-Richard juz na nas czeka.Carmen:
-nie moja wina,że zgubiłam jeszcze moje ulubione buty.Po niespełnych 10 minutach mlode młode małzeństwo dojechało do miejsca jedynej drogi do Ambrose.Przed ich autem rozciagała się mała uliczka z kostek a po bokach widniały gdzieniegdzie owocowe dzrewa i krzwewy.Wkońcu Ben skręcił na prawo i droga była już ziemna i pełna dziur.Na pierwszy rzut oka miasto wyglądało jak po wojnie,ale z czasme drogi Carmen zaczęło się nie podobać.Carmen:
-dziwny tutaj panuje klimat...-odezwała się po 10 minutach milczenia.Ben;
-przyzwyczaisz się.Carmen;
-co? to nie jest pewne,że to zamieszkamy? Ben:
-masz inny pomysł?-zapytał z nutą złości. Carmen;
-w sumie masz racje....Zaniedługo nas wyrzucą.Ben;
-nie wyrzucą,bo zamieszkamy tutaj.Sami się wyprowadzimy-gdy Ben nawijał i wychwalał o Ambrose Carmen obserwował wioskę.Przejeżdżali przez plac nowoczesnym autem,więc wszyscy obecni zwrócili na nich szczególną uwagę.Mieszkańcy chodzili w łachmanach i jak bylo zauważyć nie dbali też o wygląd.Carmen:
-dziwne...Ben:
-tez to zauważyłaś?-zapytał z uśmiechem,który nadawał kształt całej twarzy.Ben wjechał autem w podwórko.Było otoczone trzema budynkami,głównie zaniedbanymi i zarośniętymi liśćmi.Od lat nie były one ścinane.Carmen:
-dlatego tak tanoi tutaj wynajmują....Ben:
-my nie wynajmujemy,my tu będziemy już mieszkać.Nagle jakaś kobieta wyszła z jednego budynku.Obserwowała dziwnie auto,i małżeństwo z dziwną miną.Kobieta krzywo spojrzała na wychodzącego Richarda z klatki poczym sama do niej weszla.Richard;
-siema stary! Co tak długo? Cześć Carmen-podszedł do Carmen i pocałował ją w policzek.Carmen:
-kiedy my się ostatnoi widzieliśmy? Wyrosłeś trochę.Richard:
-taa jasne...-głos Richarda się wyluzował.Posiadał duze,okragłe oczy,był wysoki i szczupły.Jego czarne włosy opadały na zmarszczone czoło i ukladały się na lewą stronę przypominającego zwykłego lalusia.Miał straszne wory pod oczami po smakowaniu odrażających narkotyków.Ben:
-to co? Idziemy? Richard:
-naturalnie.Cała trojka weszła do klatki,lecz gdy byli w drodze Carmen obejrzała się za siebie i zobaczyła kolejna kobiete w oknie,która z dziwnym wyrazem twarzy spoglądała na nią.Carmen szybko powędrowała za chłopakami.Klatka,jak z resztą miasto,też była dobrze zrujnowana.Rozpuszczone dzieciaki biegały po niej bawiąc się w berka.Dżwi niektórych mieszkańców były przeważnie z drewna lub zwykłe białe ze zwyklej substancji.Richard zaprowadził dwoje do ostatniego mieszkania na korytarzu.Richard;
-to tutaj,obejrzyjscie sobie a potem wyjdżcie na zewnątrz.Pije piwko z kolegami jak coś.Ben:
-nie ma sprawy.Richard dał Benowi klucze poczym poszedł w stronę wyjścia.Carmen:
-Ben,tu jest dziwnie.Nie jestem pewna czy chcę tu kiedyś zamieszkać.-głos Carmen był cichy i staranny,by nikt go nie mogł usłyszeć.Ben:
-teraz jest już za pożńo.Ben otworzył mieszkanie i obydwoje do niego weszli.Przed pokój wydawał się przytulny i taki niecodzienny,jak uważała Carmen.Na przeciwko znajdowała się sciana na której wisiał wieszak na kurtki.Tapeta była o kolorze drewna zmiesznaym z ostrym brązem.Podłoga reprezentowała sobą brazowymi kafelkami,które rozciagaly się rówznież do kuchni.ben wszedł do łazienki.Też wydawała się taka "niecodzienna".Znajdowala się tam wanna,zaniedbany kibel,który z pewnością będzie trzeba wymienić i umywalka,i co było dziwne ona wyglądala na całkiem nową.Carmen weszła do "salonu".Na samym jego środku była postawiona kanapa przypominająca czasy drugiej wojny światowej.Szafa znajdowała się na samym końcu przy oknie,tez z drewna.Ben wszedł tez do salonu.Ben:
-myślałem,ze będzie gorzej...-oznajmił.Carmen;
-ja też...Ale kochanie,zapomnielismy o najwazniejszej rzeczy.Nie stac nas na tego typu rzeczy jak.nowa toaleta,bo jest naprawde zrujnowana,kuchenka,lodowka i tak dalej...Ben:
-o to się nie martw.Richard wygrał w kasynie50.000 $ i powiedział,że pozyczy nam połowe z tego,aż do czasu jak będziemy już mieć kase.Zagral w to z myślą o nas kochanie...Carmen:
-co? Dlazcego jak zwykle dowiaduje się o tym ostatnia?!-głos Carmen był wściekły,jak nigdy do tąd.Ben:
-bo właśnie bałem się Twojej reakcji.Carmen:
-odwal się ode mnie! Carmen wyszla z mieszkania,potem z klatki i udało jej się wyjść z podworka na stary rynek.Richard poszedł do Bena.Richard:
-Stary,co jej się stało?-Richard był już lekko nawalony. Ben:
-dopiero jej powiedzialem,że nam pożyczyłeś kasę na mieszkanie.Richard:
-mówiłem Ci wcześniej,zebyś jej powiedział...Ben:
-no wiem...Zwlekalem.W tym samym czasie Carmen spacerowała po "rynku",na ktorym największa atrakcja to stragan z owocami i warzywami.Ludzie obserwowali bezustannie Carmen.Z reszta ludzi było bardzo mało.Mijajacy ją facet miał tylko jedno oko,a jedna z dziewczynek bawiacych się w chowanego miala wielka bliznę na twarzy po poparzeniu.Sprzedawca straganu też nieżle wyglądał,włosow wogole nie miał a jego recę były wychudzone i posiniaczone.Jeden ze starców podczas gdy rozmawiał z jedną z kobiet,ktora obserwował Carmen w oknie na podwórku,wskazywał na nią palcem i zaczał się dziwnie zachowywać.Carmen;
-co tu sięd zieje...?-zamruczyła pod nosem.Dziewczyna postanowiła się wrocić.Nie byla mile widzianą osobą na ryneczku.Gdy Carmen wracała,juz z szybszymi krokami wszyscu się na nią gapili.Poczuła się skępowana,więc zaczęła coraz bardziej przyśpieszać.Nareszcie doszła do klatki,ale juz nie było tam nikogo.Ani Bena,ani Richarda.Nawet bawiące się dzieci zniknęły.Carmen:
-Ben!!! Gdzie jesteś?! Carmen wchodziła na gorę po schodach i nie poskutkowalo.Poszla więc na sam dół do piwnicy.Obok jej nóg przelatywaly szczury.Carmen:
-Ben! Richard! Jakaś kolejna 'dziwna' kobieta wyszła ze spiżarni obserwując Carmen.Carmen:
-przepraszam,widziała pani może dwóch młodych chłopaków...Zanim Carmen skończyła pytanie kobieta poszla do góry ignorując dziewczynę.Carmen czuła się bardzo poirytowana tym wszystkim.Postanowiła pójść do góry i poczekać na podwórku.ale w chwili gdy się obróciła,tajemnicza kobieta,która ja przed chwilą zignorowała stała na schodach i ją obserwowała,ale jak zobaczyla idącą w jej stronę Carmen szybko poszła do góry.Carmen:
-wszycyscy jesteście pokręceni!!! Carmen wybiegła z klatki schodowej i na podworku zobaczyła Bena i Richarda pijących piwo.Carmen:
-jedziemy już! Ben:
-co? dopiero przyjechaliśmy! Carmen;
-dobrze,w takim razie ty tu zostajesz a ja wracam do domu i nie wracam po ciebie.Pasuje?-Carmen była już wystarczająco zła,zeby się jeszcze sprzeczać z Benem.Ben;
-sorry Richard,jutro się zmówimy, ok? Richard:
-spoko,jestesmy w kontakcie.Richard poszedł do swojego mieszkania,ktore znajdowało się w tej samej klatce co przyszłe mieszkanie młodego małżeństwa.Ben pobiegł za żoną i zmierzał w kierunku auta.Ben:
-nawet jakbyś chciała pojechać sama,nie masz kluczyków a tu nie ma żadnych autobusów i taksówek.Carmen:
-tu jest dziwnie.Nie będę tu mieszkała.Weszła do auta i czekała aż Ben odjedzie z tego miasteczka.Wkrótce ben wyjechał z podwórka i ruszył w drogę.Carmen;
-a nie mozemy zamieszkać u Twoich rodziców?-Carmen sraciła swoich rodziców w wypadku samochodowym,więc u jej rodziców pobyt nie wchodzil w grę-moglibyśmy przecież u nich nawet wynajmować.-głos Carmen był błagajacy i wyczerpany.Ben:
-moi rodzice są chorzy,napewno się nie zgodzą.Carmen:
-chorzy? To tym bardziej! Będziemy im we wszystkim pomagać.Ben:
-zatrudnili już opiekunkę.Carmen:
-tą ją zwolnią-Carmen była już natrętna i natarczywa.Ben:
-nie! Oni się nie zgodzą,nie rozumiesz? Pozatym już zapożno.Richard już nam je zaklepał.Do naszego budynku wprowadza się jeszcze jego dziewczyna...Carmen:
-kolejna już...Ben:
-wlaśnie nie.ona ma z nim dziecko.Carmen:
-dziecko? Boże! przecież on ćpa! Ben:
-powiedział,że się z tego wyleczy,lecz ja w to wątpię.Carmen;
-chcę być już w domu...Ben:
-marzy mi się to...I tak dzień minął.Mineły już również dwa miesiące i młode małżeństwo wprowadziło się do nowego domu.Mieli juz wszystko wyremontowane i nowe.Powoli życie zaczęło się układać,ale martwiło ich tylko jedno:nikt się do nich z mieszkańców nie odzywa, tak samo jak do Richarda i jego dziewczyny-Kate.Czy to z powodu przeprowadzki? A może mieszkańcy nie chcieliby nowych sąsiadów.Coś tu nie grało,pomyślała Carmen.Ben jak zwykle przymykał na to oko, i był zajęty pracą.Pewnego dnia Carmen w drugi dzień pobytu w nowym domu zaczęła robić obiad.Zaniedługo wróci Ben,który zaprosił Richarda i Kate,co bardzo pasowało Carmen,ponieważ chciała ich bardziej poznać a zarazem podziękować za pożyczone pieniądze i przeprosić za incydent w dniu obejżenie domu pierwszego razu.Carmen już kończyła robić sos do Sphagetti,gdy nagle ktoś zapukał do dżwi.Od razu pomyślala,że to Ben i przyjaciele,ale się pomyliła.Gdy otworzyła dżwi nie zobaczyla nikogo.Pomyślała; dzieci robią sobie psikusy.Ale gdy już wracała z powrotem do kuchni znowu ktoś zapukał.Za drugim razem stuk w dżwi byl mocniejszy.Ale jak się okazało-znowy nikogo nie było.Zaczęła się bać.Już dużo się naoglądała dziwnych rzeczy w tym miasteczku.Ale co miała zrobić? Nie było innego wyjścia,oprócz zamieszkania w tym mieście.Po niespełnej godzinie cała trójka już przyszla.Obiad był juz gotowy i czekał na nie wiadomo na co.Carmen;
-szybciej dzisiaj skończyłeś-dała buziaka i poszła po szklanki na colę.Kate:
-przytulnie tu.Carmen:
-też tak myślę-dobiegał głos z kuchni.Ben:
-cieszę się,że nam się udało.Richard i Kate właśnie siadali na kanapie,byla cala niebieska pokryta małymi ślicznymi delfinkami.Oczywiście była nowa i pachniała tak..."nowo".Carmen nareszice weszła do pokoju,nalala wszystkim coli poczym wszyscy zaczęli jeść.Kate:
-świetnie gotujesz,wiesz?-odezwala się,jedząc ze smakiem.Carmem:
-ee tam...To tylko sphagetti.Ben;
-zgadzam się z Kate.W pewnej chwili Carmen zauważyła u Richarda dziwne zachowanie.Co mogło się stać? Ben jej mówił,że jest zawsze obecny w towarzystwie a teraz wogóle się nie odzywał.Ben:
-co przyszykowalaś na deserek?-spytał,wogole nie patrząc na żonę.Carmen:
-lody w pucharku-odrzekła zjadając ostatnią porcję na widelcu.Kate:
-było przepyszne! Często gotujesz? Carmen:
-no nawet...-odpowiedziała cicho jak by była to mała drobnostka-zwykle robie dania...orientalne albo egzotyczne.Uwielbiam się bawić a jednocześnie gotujac,piec...To moje hobby.A ty czym się zajmujesz?-spojrzała na Kate i czekala cierpliwie na odpowiedż,bo Kate spijała ostatnie krople coli.Kate:
-w sumie niczym.Lubie oglądać filmy a szczególnie romantyczne.Ben:
-jeśli mogę się wtrącić,Carmen,mozna dokładkę? Carmen:
-no,a czemu nie? Idż sobie nałóż.Mijały minuty aż doszło do godzin,kiedy wszystkie osoby( oprócz Richarda ) dobrze się bawiły pijąc drinki.Carmen puściła na wieży znane i nowe piosenki dzisiejszych gwiazd.Richard przez cały ten czas zachowywał się tak dziwnie.Czasami coś tam pomruczał pod nosem i lekko uśmiechnął się,kiedy ben opowiedział swój ulubiony kawał.ale potem już nic go nie bawiło.Dla Carmen było też dziwne,ze tylko ona to zauważyła.Albo Ben albo Kate powinni choć zwrocić uwagę,czemu jest taki 'nieobecny".Ale,że Carmen jeszcze tak bardzo nie znała Richarda,nic nie chciała mu mówić.Kate:
-to na nas już czas-powiedziała uwalniając ciszę,która istniała ponad minutę.Carmen;
-miło było was poznać.Kate:
-wzajemnie.Kiedy wy do nas wpadniecie?-nie wiedziała na kogo spojrzyć,czy na Carmen czy na Bena.Postanowiła iść na do przedpokoju po bluzę.Carmen:
-kiedy będziemy mieli czas.Znaczy jak Ben i Richard skończą pracę.W tej chwili Richard poraz pierwszy od czasu spotkania spojrzał na Carmen i znowu przewrócił oczami na inną stronę.Ben:
-jeszcze się umówimy,mamy sporo czasu na nasze spotkania.Wkońcu mieszkamy tak blisko.Ben poszedł do kuchni odnieść kubki z resztkami wódki z colą.Kate:
-no to do zobazcenia kiedyś tam.Kate ubrała bluzę i wyszła z mieszkania za Richardem.Ben:
-do jutra Richard! Pa Kate.Ben zamknął dżwi i mocno przytulił Carmen poczym ją pocałował.Ben:
-nareszcie mamy trochę czasu dla siebie...Carmen;
-Richard dziwnie się dzisiaj zachowywał...Zauważyłeś to?-spytała a następnie oderwała się od ciepłych rąk Bena i poszła sprzątać po małej imprezce.Ben;
-dzisiaj go nie poznałem.Nigdy taki nie był...Może sami mają jakieś problemy.Polubiałaś Kate? Carmen:
-pewnie.Jest bardzo sympatyczna.Ale jeszcze siedziała skrempowana na tej kanapie i sie ciagle uśmiechała.Ben:
-no widzisz...Carmen:
-idę na chwilkę do sklepu.Kupię jakieś winko i sobie jeszcze trochę posiedzimy,pasuje? Ben:
-no dobra,poczekam-odrzekł leniwie.Carmen ubrała grubszą bluzę z firmy ADIDAS,włożyła na swoje małe stopy czerwono-żółte buty i wyszła ostatecznie chwytając z wieszaka torebkę ze skóry.Gdy przechodziła przez klatkę było jak zawsze cicho,ale juz dzieciaków bawiacych się,nie było.Weszła na podwórko i z niego wyszła wchodzać na ryneczek.Mało osób przechodziło,ale Carmen zwróciła uwagę na chłopca,który przechodził tuż obok.Miał wielką bliznę na nodze.Wielka dziura,na ktorej był niewielki strupek.Gdy chłopiec zauważył,że Carmen go obserwuje od razu zasłonił ranę spodenkami ściagając je mocniej w dół.poszedł dalej a ona szła w kierunku jedynego sklepu.W momencie jak do niego wchodziła,zrobiła się dziwna atmosfera.Wszyscy obecni kupujący patrzyli się na Carmen i zaczęli coś szeptać.Carmen podeszła do lady i czekala na swoją kolej.Obecni: kobieta z 2-letnim dzieckiem, stary dziadek,który zwrócił na Carmen szczególną uwagę, mężczyzna w wieku gdzieś tak 35 lat i sprzedawczyni dalej ją czujnie obserwowali.Sprzedawczyni sprzedała już towar wszystkim klientom.Teraz przyszła kolej na Carmen.Sprzedawczyni:
-co podać?-spytala aroganckim tonem.Carmen:
-jest moze u pani wino wiśniowe,najlepiej wytrawne i pół słodkie.Sprzedawczyni:
-taaaa....podała Carmen towar i powiedziała cenę.Carmen zapłaciła i wyszła ze sklepu.stary dziadek zatrzymal ją na ulicy.Dziadek:
-młoda damo,ty się tu niedawno wprowadziłaś,prawda? Carmen:
-tak...a czemu pan pyta?-dziewczyna byla mocno zdziwiona,że zaczepił ją mieszkaniec tego miasteczka.Nikt inny jeszcze tego nie zrobił.Dziadek:
-mam do oddania komuś w dobre ręce kundelka za darmo.Zgodziła by się pani?-pytanie dziadka zaniepokoiło ją,było za banalne i nie potrzebne,żeby ją zatrzymywać.O coś go podejrzała.Dziadek:
-nikt inny go nie chce,pomyślałem o pani.Caremn po chwili namysłu postanowiła,że weżmie tego psa.Poszła za dziadkiem za rynek aż do pola na ktorym stał jego skromny,stary domek.Dziadek:
-zaczekaj tu młoda damo.Poszedł do swojego domu i zaraz wyszedł z pięknym kundelkiem na smyczy.Carmen:
-jaki śliczny!-spojrzała na dziadka.Carmen:
-proszę pana,może pan będzie wiedział: dlaczego tutejsi mieszkańcy są wobec mnie i mojego męża tacy aroganccy? Dziadek zmarszczył czoło i po chwili namysłu odpowiedział.Dziadek:
-zatkało mnie...Carmen:
-niektórzy mają jakieś wielkie blizny,ran...czy coś się tutaj wydarzyło? Dziadek;
-musiałbym opowiedzieć tą historię,ale nie w tym miejscu.Możesz do mnie wstąpić na kawe? pomyślala,że czemu nie? Dziadek wydawał się być miły,więc się zgodziła i poszla do niego.Zdjęła swoją bluzę,bo w jego domu było bardzo ciepło.Dziadek:
-usiądż sobie przy stole w kuchni.Facet miał całkiem niezły domek.Też był przytulny i ladnie w nim pachniało.Jakby codziennie smażył naleśniki.Carmen usiadla przy stole a po chwili dziadek zrobił jej kawę.Usiadł też przy stole i popatrzył na dziewczynę.Pies korzystał z okazji i podjadał ciastka,które leżały na dywanie.Pewnie niedawno spadły.Dziadek:
-to było 10 lat temu.Nijaki Arnold Smith wprowadził się do naszego miasteczka z żoną i dwójką dzieci.Żyli skromnie,ale niczego im nie brakowało.Pewnego dnia udał się do tego sklepu,w którym właśnie przed chwilą byliśmy.Była duża kolejka.Wypił dość za dużo.Wepchał się do kolejki.Jeden gość zaczął się stawiać noi...-dziadek przerwał poczym ciągnął dalej-zabił go,zadawając mu 28 ciosów nożem.Potem trafił do węzienia.Ale miał dużego farta i udało mu się uciec,ale po dwóch dniach znowu go zamkneli.Reszta mieszkańców go znienawidziła i wszyscy postanowili zabic jego całą rodzinę.Wszystkie trzy osoby spalili na stosie poczym pochochowali szczątki.Policja przestała interesować naszym miastem.Wkońcu Arnoldznowu uciekł z wiezienia i zaczął mordować mieszkańców naszego miasta w ten dzień,w którym zamorodowano jego rodzinę.Dokładnie był to 20 czerwiec.Teraz powraca co roku,by mordować do woli aż do czasu kiedy umrze.Co roku 20 czerwca wraca by "zoorganizować" krwawą zesmtę.Carmen:
-dzisiaj jest 19 czerwca....Dziadek:
-no właśnie.Dlatego specjalnie Cię zaczepiłem,nie ze względu na psa tylko na Ciebie i Twojego męża.Arnold morduje w ten dzień i jeszcze w pierwszą noc.Carmen;
-no a policja? Nie zajmie się tym? Dziadek:
-od czasu kiedy zamorodwano jego rodzinę,wogóle ich nie interesują nasze losy.Uznali nas za świrów.Carmen:
-to dlaczego Ci ludzie tak dziwnie się na mnie patrzą? Dziadek:
-tego to ja już nie wiem.Myślę,że nie chcą nowych lokatorów,którzy narobią szumu,albo poznają ich historię.Carmen:
-jakoś nie wierzę,że on jutro powróci...Dziadek:
-nie muisz,ale jak coś-ostrzegałem.A teraz idż już,bo pewnie juz Twój mąż się niepokoi.Carmen po 15 minutach znalazła się w domu z nowym domownikiem.Ben jak zwykle zrobił jej półgodzinny wyklad na temat psów i o tym jak bardzo się martwił,wtedy gdy ona siedziala u Dziadka.Ale zgodził się na wzięcie psa.Carmen opowiedziała też o historii niejakiego Arnolda,poczym Ben w to nie uwierzył.Ben:
-to jakaś bzdura!-odpowiedział po wysłuchaniu Carmen,popijając wino z ekskluzywnej lampki.-naopowiadał Ci jakiś głupot a ty jak zwykle w to uwierzyłaś.Carmen:
-to była prawda,wiem to ! Ben:
-nie chce się dzisiaj z Tobą pokłócić,idę już spać.Ben poszedł w swojej pidżamie do łóżka.Carmen jeszcze trochę posiedziała prz laptopie znajdujac wiadomości w internecie na temat tego misteczka i historii,ale nic nie znalazla.I przestała w to wierzyć.Pomyślała: Poprostu Dziadek ze starości potrzebował towarzystwa.Wyszła jeszcze z psem.Chodż był już prawie ciemno,wszystko jeszcze widziała.Nagle wszyscy ubezpieczali swoje dżwi,okna kratami,zamykali dżwi na kłódkę.Carmen się domyślała o co chodzi,ale ta myśl szybko uciekła jej z głowy.Czy przypadkiem Ci ludzie się nie zabezpieczają przed ARNOLDEM SMITHEM? Ale dziewczyna od razu przestała o tym myśleć.Niektórzy mieszkańcy swoich domów się "nieubezpieczali" i jakos było dobrze.Więc to ją uspokoiło.Psowi nadała piękne imię-Łatek.Przynajmiej jej się podobało.Wróciła do domu poczym położyła się spać z nadzieja na dobre jutro.Wkońcu nastał 20 CZERWCA.W pewnym mieszkaniu,niedaleko z resztą Carmen i Bena,jedna 16-letnia dziewczyna ubierała się.Miała piękne imię-Nicole.Wyszła ze swojego pokoju i przyszła do kuchni.Jej mama robiła śniadanie.Mama:
-gdzieś wychodzisz?-spytała zaniepokojona i dodała-przy okazji weż pocztę.Nicole:
-dobrze.Muszę iść na chwilę do Oscara.To ten nowy kolega,o którym Ci mówiłam.Mama:
-córeczko,ale na wszelki wypadek uważaj na siebie.Kto wie czy w tym roku się zjawi.Nicole:
-przestań mamo,nadal w to wierzysz? Mama:
-w tamtym roku zostało zamordowanych 11 osób.To nie jest zbieg okoliczności.Nicole;
-taaa...jasne...przyjde najszybciej jak się da.Nicole wyszła z domu.Była prześliczną blondynką o dlugich włosach z dobrego domu.Jej rodzina była jedna z najbogatszych w tym miasteczku.Szła wolnym krokiem,omijając wszystkie domki po bokach docierając do pola i lasu.Oscar mieszkał w samym środku lasu,więc był to dla Nicole spory wysiłek.Ale była wysportowana i chuda,więc sobie poradziła.Weszła w głąb lasu idąc małą niewidoczną prawie ścieżką.Nagle usłyszała dzwięk,który przypominał jakby ktoś jeszcze chodził po lescie i uginały się pod nim gałęzie.Nagle w chwili nieuwagi dziewczyna weszla prawą nogą w pułapkę na zwięrzęta o nazwie sidła.Upadła na ziemię.Jej noga strasznie zaczęła krwawić.Rana była spora.Nicole zginała się z bólu.Jednak zanim zaczęła krzyczeć już niezdążyła...Niejaki ARNOLD przebił ją dużą kosą.Jej głowa rozsypała się na drobnę kawałeczki i krew rozprysła we wszystkie strony.Ciało Nicole już straciło śliczną,słodką główkę.Ale ON dopiero zaczął rozgrzewkę...W tym samym czasie Carmen wsypywała do srebrnej małej miseczki karme dla swojego pieska.Ben o dziwo robił śniadanie i jak zwykle coś mu nie wychodziło.Carmen:
-tak się cieszę,że go wzięłam...Ben:
-dzięki mnie!-odrzekł szybko-gdyby nie ja,ten pies skończyłby na ulicy razem z tym dziadkiem.Carmen;
-nie przesadzaj-opdpowiedziała chowając paczkę karmy do szafki,która mieściła się nad barkiem.Tymczasem pięcioro przyjaciół:Emma,Jacob,Liss,Chris i Steven spędzali popołudnie na łące niedaleko lasu,w którym zginęła Nicole,czyli w miasteczku Ambrose.Spędzają tam wolny dzień,korzystając z ostatnich dni wakacji.Nawet nie mają pojęcia,jaką mroczną historię opowiada miasteczko AMBROSE.Emma i Liss siedziały na położonym kocyku na gęstej trawie a Jacob,Chris i Steven grali w nogę nową piłką z drogiego sklepu sportowego.Liss:
-nie rozumiem Chrisa...raz do mnie zarywa a potem jak ja się angażuje,ignoruje mnie.Ma kupe kasy to myśli,że wyrwie każdą napotkaną laskę...-głos mlodej nastolatki był smutny i piszczał brakiem nadziei.Emma:
-zobaczysz...znajdziesz sobie lepszego! Na świecie jest miliony takich facetów jakich lubisz! Zaufaj mi!-dodawała otuchy najlepszej przyjaciółce,wiedząc,ze to nic nie da,sądząc po jej minie.Liss;
-Ci łatwo mówić...jesteś szczęśliwa,chodzisz z Jacobem,masz nadzianych starszych noi chate,w której można się zgubić.Emma:
-nie przesadzaj! Chyba nie chcesz powiedzieć,że jestem rozpieszczona...Liss:
-nie no,skąd....Nawet taka myśl nie przyszła mi do głowy.Rozmowe dwóch przyjaciółek przerwał Jacob i Steven.Chris pobiegł do lasu po piłkę.Jacob:
-o czym tak namiętnie rozmawiacie?-wogóle nie był zainteresowany o czym rozmawaiły dziewczyny,ale chciał rozlużnić atmosfere.Liss;
-nieważne...już się nagraliście? Przecież dopiero zaczeliscie grać! Steven:
-znudziło nam się...Jacob przytulił się do Emmy i zaczął całować ją po szyi.Liss zazdrościła przyjaciółce,ale cieszyła się,że chociaż ona jest szczęśliwa.Jacob pod względem Liss był bardzo przystojny.Miał brązowe i dobrze ułożone włosy.Jego grzywka opadała na lewą stronę czoła i wyglądała genialnie.Emma była wysoką blondynką,ktora nie była ani chyda ani gruba.Miała niebieskie oczy w przeciewieństwie do Jacoba,który miał piwne.Po chwili przybiegł Chris z piłką.Chris:
-dlaczego ja miałem zapieprzać za tą piłką?! Jacobem;
-bo ty jedyny z nas jesteś przygłupem! Wszyscy zaczęli się oczywiście śmiać.Wiedzieli,ze to tylko żart,choć Chris wogóle się na nich nie znał.Ale akurat w tej chwili się nieodezwał i zmienił temat.Carmen oglądała telewizję,gdy nagle usłyszała jakieś piski na klatce.Bena już nie było,pojechał sam do pracy,bo Richard się żle czuł i Kate się nim opiekuje.Carmen z ciekawością wyszła na klatkę,z resztą tak jak Kate.Kate;
-co to było?Jej oczy napełniły się strachem.Carmen;
-to pewnie te dzieciaki-pocieszała nową przyjaciółkę.Kate wróciła z powrotem do mieszkania a Carmen szła w głąb korytarzu.Dzieci ucichły,ale coś jej niedawało spokoju.Ale jednak po chwili namysłu wróciła się do domu.Arnold niestety powrócił i jak narazie jego kolejną ofiarą jest 23-letni chłopak,ktory w tym czasie robił pąpki w lesie.Wyglądał na wysportowanego i był bardzo opalony.Arnold był coraz bliżej..."Sportowiec" zmienił pozycje i teraz robił przysiady.Ale gdy usłyszał kroki nawet nie zdążył się odwrócić.Morderca rzucił się na niego,poczym zadał mu 11 ciosów nożem,noi niestety Sportowiec padł,i juz nigdy nie powstanie...Carmen bawiła się z psem w domu i postanowiła wyjść z nim na dwór na spacer.Wyszła na rynek i szła wolnym,bardzo wolnym krokiem.Ludzie już nie zwracali na nią takiej uwagi jak wcześniej,chyba już się przyzwyczaili i pomyśleli:"trudno...jest już martwa,bo o niczym nie wie".Carmen zobaczyła wszędzie pozamykane dżwi na kłódkę,zabarykadowane okna i też dżwi.Trochę się bała...Nawet pies nie chciał iść dalej.Wkońcu zrezygnowana Carmen wróciła się.Arnold wkroczył już do miasta,oczywiscie nikt tego nie widział-nie mógł widzieć,inaczej "zabawa" szybko by się skończyła.Tymczasem piątka przyjaciół spacerowała po lesie wygłupiając się.Widocznie między Liss a Chrisem coś zaiskrzyło,bo Chris przytulał ja wtedy kiedy tylko Liss na to pozwalała,ale to jednak nic nie znaczyło.Liss:
-Emma,opowiedz o tej historyjce z tym taksówkarzem!-krzykneła do Emmy,która uciekała przed Jacobem.Jacob:
-ja juz to slyszałem...przeżyłem ciekawsze przygody.-powiedział z lekką ironią Jacob.Liss;
-jasne...Steven:
-tak wogóle gdzie my jesteśmy? Chris;
-zaraz znajde na mapie...pczekaj...Emma dobiegla do przyjaciół.Emma:
-zanim on to znajdzie,to my juz wrócimy do domu...Chris;
-poczekaj...Miałem 5 z geografii...Liss;
-serio? ja 4 tylko dlatego,że jeden jedyny raz ściągałam!!!! Chris:
-nie przejmuj się...I tak miałaś lepszą średnią ode mnie.W tej samej chwili Kate postanowiła zabrać Richarda na spacer,aby odetchnął świeżym powietrzem.Wychodzili właśnie z klatki dopóki Kate nie natknęła się na tajemniczą kobietę,której tak nienawidziła.Z resztą- z wzajemnością.Kate z Richardem omineli kobietę,która weszła do środka.Kate:
-coraz bardziej zaczyna mnie wkurzać!-Kate nie wytrzymała.Richard:
-nie denerwuj się tak...Tak już chyba zawsze będzie..Nikt się do nas nie odezwie oprócz Carmen i Bena.Para poszła na rynek odpocząć,ale po niecalych 20 minutach wrocili do domu.Carmen poszła do sklepu zostawiając psa pierwszy raz.Jako jedyny w całym mieście otwarty był sklep.Carmen od razu jak weszła zuważyła wielkiego mężczyznę w czarnej marynarce i pelerynie.Miał zasłoniętą twarz arafatką i stał przy ladzie.Sprzedawczyni spytala się jego:
-jak nic pan nie kupuje to niech mi pan nie przeszkadza,bo pracuję.Carmen;
-dzieńdobry,ja poproszę chleb i margarynę.Carmen nawet przez myśl nie przeszło,że mężczyzna w pelerynie to właśnie ARNOLD.Carmen zapłaciła za towar poczym wyszła.Przyszła do domu i zaczęła robić obiad.Sprzedawczyni robiła coś na zapleczu.Arnold wykorzystał tą okazję,wszedł na zaplecze,chwycił za jej głowę i mocno uderzył o ścianę z taką siłą,że Sprzedawczyni już zmarła.Krew rozprysła na ścianie...Arnold zamknął sklep,pod nieuwagą przechodnich.Carmen po 15 minutach strasznego wydarzenia dalej gotowała obiad.Usłyszała jakieś głośne stuki w domu Kate i Richarda.Zaniepokoila się trochę,ale pomyślała,że nie będzie się wtrącać.Dosypywała soli do garnka z wrzącą wodą i pierogami,gdy stuki nagle ucichły.Pies zaczął szczekać pod dżwiami,gdy na klatce było slychać kroki,które były coraz bardziej ciche.Carmen:
-za mało soli...-powiedziała sama do siebie.Pomyślała,że pojdzie na przeciwko,do Kate pożyczyć trochę soli,ponieważ nie chciało jej się znowu iść do sklepu i marnować czasu.Ben miał dzisiaj pracować do 20:00,ale w domu zawsze zjawiał się po dziewiątej.Ma do pracy ponad 50 km i musi jeszcze powypełniać setki papierów.Gdy Carmen zapukała do dżwi,zauważyła,.że są otwatre.DZIWNE-pomyślała.Weszła do ich domu,do pokoju "gościnnego".Nie spodziewała się,że zastanie taki widok w swoim życiu...Chciało jej się...Z resztą sama nie wiedziała co robić: drzeć się,płakać,czy uciekać,albo wezwać pomoc.Na wersalce leżał brutalnie zamordowany Richard.Brzuch miał wypatroszony a gałek ocznych już nie posiadał.Gorzej było z Kate: była przepołowiona na pół.Jej lewa połówka leżała na podłodze a druga na fotelu.Gałki oczne Richarda pływały w kałurzy krwi na podłodze.Wszędzie była krew.Carmen już wiedziała co jest grane...Ale teraz o tym zapomniała-zemdlała...
Obudziła się w takim szoku,że nie miała siły wstać.Nie wiedziała co się dzieje.Jednak dopiero teraz uświadomiła sobie,że to nie jest koszmar.To się wydarzyło naprawdę.Po chwili obwiniała siebie-przecież słyszała stuki w ich domu.Pies przybiegł do Carmen,która jeszcze leżała.Jednak znowy zemdlała...Obudziła się po raz drugi jak pies polizał ją po policzku.Carmen już była umazana krwią.Strasznie śmierdziało zwłokami obydwu przyjaciół.Wstała o własnych siłach i wybiegła z mieszkania zostawiając dżwi otwarte.Pies wybiegł za nią szczekając.Carmen pukała do dżwi sąsiadki,ale jak je otworzyła,bo też były otwarte,kobieta leżała już martwa w kałuży krwi.Dopiero w tej chwili zaczęła krzyczeć.Na klatce,na parterze,jak już wybiegała potknęła się o zwłoki chłopczyka,który tak niedawno szybko biegał po klatce i bawił się z kolegami.KOLEGAMI-ciekawe czy oni też już są martwi-zastanawiała sięCarmen.Teraz liczyło się dla niej jedno-aby jak najszybciej dobiec do drugiego auta w swoim garażu i uciec z tego piekła jaknajszybciej.Ale również chciała uratować te dzieci,chociaż niektóre.Carmen żdziwiła się gdy w garażu nie było auta.Carmen;
-co tu się dzieje???!!!!-krzyczała tak głośno,ale nikt jej nie słyszał,bo pewnie byli już martwi...Carmen wybiegła na rynek.Koło jej nóg leżał martwy dziadek,który jej opowiedział historię o Ambrose i dał jej ślicznego pieska.PIESKA!!! Carmen zgubiła Łatka! Rozglądała się na wszystkie strony po sto razy,ale go nie było.Ale w pewnej chwili wybiegł szczekając prosto do dziewczyny.Był taki słodki i piękny.Carmen uśmiechnęla się,ale dalej była w szoku.Z tego wszystkiego nie wzięła telefonu,aby zadzwonić do Bena.O policji nawewt nie myślała,bo wiedziała,że nikt się nie zjawi.Ale telefon nie był dla niej najważniejszy.Chciała uratować,albo ostrzec mieszkańców,że Arnold powrócił...Biegła przez rynek i naprawde nikogo nie było a reszta bloków była zabarykadowane.Zastanawiała się-to jakim cudem ON ich dorwał? Na rynku była straszna cisza.Carmen pobiegła do jedynego sklepu.Dzwi były otwarte.Nie dało się nie zuważyć zabitej Sprzedawczyni,ale ktoś był na zapleczu.Szła wolnym krokiem.Ale wkońcu wbiegła do pomieszczenia.Po raz pierwszy zobaczyła Arnolda,który dusił męża Sprzedawczyni.Carmen szybko wybiegła z krzykiem a Arnold jak udusił mężczyznę podążył za nią.Był zwinny i szybki.W czasie jego biegu jego peleryna fruwała w powietrzu.Carmen biegla w stronę drogi do jej starego miasta,w którym mieszkała.Ale tego się nie spodziewała:całe Ambrose było otoczone drutem kolciastym.Więc pobiegła do lasu.Obróciła się za siebie,Arnold zniknął...Może dał jej spokój,ale to było raczej nie możliwe.Carmen była zdezorientowana.Biegła tyle ile miała sił w nogach.Potknęła się o gałązkę i zobaczyła oderwanego palca a obko niego czyjąś rękę.Krzyknęła znowy poczym znowu pobiegła.Pięcioro przyjaciół w tym czasie,i w tym samym lesie,rozkladało namioty przy świetnej zabawie.Nie mieli pojęcia co się dzieje.Liss;
-ja już mam zrobione...-wychwalała się.Chris najwidoczniej sobie nie radził przy rozkładaniu swojego namiotu,który miał dzielić ze Stevenem i Jacobem.Liss:
-pomóc?-zapytala z lekkim uśmiechem poczym dodała-zaraz zepsujesz.Chris:
-poradze sobie...Liss odeszła zirytowana.Doskonale wiedziała,że Chris robi jej na złość.dziwne,tak niedawno tulił się do niej.Już nigdy się nie zmieni-pomyślała.Emma całowała się z Jacobem daleko od ich namiotów i reszty.Emma:
-wracamy? wkońcu nie zdąrzymy do wieczora tego wszystkiego rozłożyć.Jacob:
-przecież obydwoje wiemy,ze tego chcesz-mówił to a jednocześnie całowa ją w jej czerwone,lekko opuchnięte usta.Emma:
-ta jasne...-ciągnęła-chodżmy już...Co sobie inni pomyślą? Jacob przestał ją całować,wstał i wkurzony na swoją dziewczynę i poszedł do reszty.Emma:
-dzieciak...-wkurzona poszła za nim.Carmen była przerażona.Zastanawiała się co robi Ben.Taa...Pewnie pracuje i o niczym nie wie.Skąd ma wiedzieć? A może jedzie już do domu,z wymówką,ze go zwolnili? W tej chwili Carmen modliła się o to.Oddychała mocno poczym postanowiła odpocząć.Brakowało jej tchu a w oddali nikogo juz nie widziała.Tylko ptaki cicho ćwierkały niedaleko Carmen na wysokich drzewach.Wstała i poszła dalej.Robiło się ciemno,ale przyrzekła sobie,ze nie wyjdzie z lasu dopóki niepoczuje się bezpieczna.Wiedziała,że Arnold jest blisko....BARDZO BLISKO...Pięcioro przyjaciół już skończyło rozkładać "obóz".Liss:
-to co? gramy w tą butelkę?-spytała jedząc chipsy o smaku paprykowym.Emma:
-ale tylko na pytanie czy wyzwanie,nie gram na rozbierane...Steven:
-to ja w takim razi nie gramm.Liss:
-spoko...nawet nie brałam Ciebie pod uwagę.Chris:
-bez sensu gra w cztery osoby i to jeszcze tylko na zadania.Liss:
-no to macie problem...Ide na spacer...Liss odeszła od grupy a Emma poszła za nią.Jacob:
-tylko zaraz wracajcie...robi się ciemno.-rozkazał zmartwiony Jacob,chciał w tym momencie przytulić się do Emmy.Tak bardzo się w niej zakochał...Poznali się w liceum,byli w nowej klasie i razem chodzili na koło teatralne.Już po miesiącu ze sobą zaczęli chodzić i jeszcze ani jednego razu się nie pokłócili.oczywiście były jakieś tam sprzeczki,ale nie poważne.Bardzo do siebie pasowali...Dziewczyny poszły na spacer a chłopacy zaczęli opowiadać wczorajszy mecz.Carmen obudziła się wyczerpana.Już nie była psa...Martwiła się o niego.Wstała i poszła dalej.Zobaczyła dym na ciemnym niebie,choć był mało zauważalny.Wiedziała,że ktoś jej może pomóc...Pobiegła w stronę dymu.Pomyślała,ze nawet jak agubi dym,będzie szukać całą noc obozowiczów.Liss z Emmą poszły dróżką nad rzekę.Dość za daleko od chłopaków.liss usiadłana ziemi.Emma:
-po co tutaj przyszłyśmy? Liss:
-jak chcesz mozesz wrócić...Emma:
-Boże! To,że ty masz zły dzień to nie znaczy,ze masz nam zespuć ten weekend! Liss:
-robie Ci coś? To ty ciągle za mną łazisz! Emma bez słowa,ale z kwaszoną miną obrażona poszła do chłopaków.Liss została sama.Miała ochotę się zgubić-iść w nieznane.I tak zrobiła,poszła przed siebie,oddalając się od reszty przyjaciół.Emma wróciła do chłopaków.Jacob:
-gdzie Liss? Emma:
-jak tak bardzo się o nią martwisz to po nią idż! Emma była już wkurzona na maksa.Poszła do swojego namiotu.Liss postanowiła wkońcu,że wróci do pozostałych.Szybkim krokiem poszła do nich.Chris;
-o co chodzi Emmie? Liss:
-gówno mnie to obchodzi! Liss podeszła do ogniska i wyciągnęła upieczoną kiełbaskę.Nagle przed obozowiczami stanęła Carmen.Była cała zapłakana.Jacob:
-Boże!!! Kim pani jest?!! Cramen:
-uciekacjie!!!-Carmen wygladała jakby była psychicznie chora.Tak też się zachowywała.Liss:
-nic pani nie jest? Co się stało?-Liss była zaniepokojona zachowaniem nie znanej jej kobiety.Z namiotu wyszła Emma.Carmen;
-po Ambrose krąży psychopata! Zabił moich przyjaciół i połowę miasteczka!!! Steven:
-jak to? Kto?! Chris:
-to jakaś wariatka...Carmen:
-jesteśmy otoczeni drutem kolciastym,więc szybko stąd nie uciekniemy...Facet w pelerynie chce nas zabić!!! Emma:
-ona może mówić prawdę...Moze faktycznie powinniśmy uciekać?-spytała wszystkich Emma.Chris;
-ale gdzie,kiedy?! To jest wariatka!!!-Chris wybuchł nagle aż zaczął pluć jak krzyczał.Carmen:
-proszę!!! Zlitujcie się!!! Macie moze komórkę? Muszę zadzwonić do męża! On nas uratuje!!! Moi przyjaciele zostali zamordowani we własnym mieszkaniu! Nie widzicie,że jestem cała we krwi?!!!-Carmen była już na szczycie wytrzymałości.Okropnie się bała.Nagle Arnold przebił plecy Stevenowi tak mocno,że jego łup przebił również jego brzuch.Wszyscy gdy to zobaczyli byli w szoku.Od razu zaczęli wrzeszczeć i już szykowali się do ucieczki.Chris chciał się pozbyć Arnolda,ale ten go uderzył końcówką łupa i Chris upadł.Jacob i Emma go podnieśli i zaczęli uciekać a Liss wbiła mu gorącym rusztem z ogniska w nogę.Arnold upadł zwijając się z bólu w czasie,gdy reszta razem z Carmen uciekali w jedną stronę ile sił w nogach.Liss:
-Boże!!! Nie wzięłam telefonu!!! Jacob:
-policja jest już napewno w drodze! Carmen:
-nie sądziłabym...policja nie interesuje się tym miasteczkiem...Uważają tych mieszkańców za wariatów...Nie przyjadą nam na pomoc...musimy sami stąd uciec.Liss:
-jakto?! To ich zasrany obowiązek żeby pomagać ludziom!!!-Liss była zapłakana i cała się trzęsła ze strachu.Carmen:
-szybciej! Chris:
-masz coś z tym gosciem wspólnego?! Carmen:
-tak,tylko dlatego,że chce mnie zabić! Uciekli w głąb lasu...i właśnie wtedy morderca poczuł,że zaczyna się zabawa...Minęło pare minut.przyjaciele wraz z Carmen skryli się w lesie.Nie mogli z niego wyjść-zgubli się.Las był tak wielki,że Carmen sięd ziwiła dlaczego on nie jest zapisany w Księdze Guinessa.Liss nie ogła powstrzymać się od strachu.Tak ją ogarnął,że prawie już nie funkcjonowała.Trzęsła się.Na całym ciele miała miliony ciarków.Emma i Chris ją uspokajali,ale nie poskutkowało.Carmen rozmawiała z Jacobem o całym zajściu i o historii Ambrose.Tylko on w to uwierzył.Ale zachowywał się dziwnie-BARDZO DZIWNIE.Ale nikomu oprócz Carmen to nie przeszkadzało.Emma:
-Liss,uspokój się...Zobaczysz,wyjdziemy z tego przeklętego lasu...Liss;
-wierzysz w to? Wszyscy zginiemy...Chris:
-nie mów tak! Ten psychol wszystkich nas nie złapie,że tak to ujmę.nie ma z nami szans...Liss:
-ma...i to duże.Jest ogromny i jest bardziej wyposażony...Nie mamy szans...pozabija nas wszystkich! Chris;
-może zamiast siedziec na dupie,poszukalibyśmy wyjścia z tego pieprzonego lasu?!-Chris poszedł w głąb lasu,nie czekając na innych.Emma:
-jak będziemy się rozdzielać,to jest już pewne,że wszystkich nas dorwie! Chris;
-to chodżcie! Wszyscy poszli za zbuntowanym chłopakie.Chris zawsze taki był.Miał krótkie włosy bląd i zawsze nosił w lato krótkie spodenki w hawajskie kwiaty.Był nawet przystojny.Wszystkie laski w szkole na niego leciały,ale on zwracał uwagę tylko na Liss.Ale teraz to się zmieniło.Widocznie teraz Chris dojrzewa.Zaczął nie lubieć Liss.Ale ona też nie była idealna.Gdy ze soba chodzili zdradziła go z nie jednym chłopakiem,i nawzajem.Ale jakoś sobie wybaczali.Cała piątka szła gęsiego.Byli bardzo ostrożni.Liss poprawiała swoje piękne włosy i nieufnym spojrzeniem spoglądała na Carmen.Od samego początku jej nieufała,ale jak zginął Steven,trochę jej przeszło.Teraz zwróciła uwagę na Jacoba,który w jakiś sposób zwrócił na nią szczególną uwagę.Widocznie ona tez zwróciła na niego uwagę,zaczął się nie odzywać od śmierci Stevena.Nagle Emma o coś się potknęła...Zdążyła zedrzeć sobie kolana,ale to nie było najważniejsze,do czasu jak zobaczyła o co zahaczyła.Dwa ciała leżały w kałuży krwi: Nicole i wysportowanego chłopaka.Liss od razu jak zuważyła z płaczem odbiegła od grupy i pobiegła w nieznane w las.Emma zwymiotowala,a Chris pobiegł za Liss.Jacob zadbał o Emme,która znowu zaczęła płakać.Carmen zemdlała już trzeci raz...Ale teraz było o wiele gorzej..Żle się czuła i myślała,że umrze.Emma:
-gdzie ona pobiegła? nie chcę się rozdzielać! Jacob:
-już za póżno...Pobiegli...Carmen:
-lepiej już?-ocknęła się Emma:
-trochę...weżcie te ciała ode mnie!!!Emma wstała i poszła dalej szybkimi i zwinnymi krokami.Chciała jak najszybciej uciec z tego "piekła"...Jak oni wszyscy...Carmen z Jacobem poszli za nią...Tymczasem Chris dalej biegł za Liss.Ta biegła jak najszybciej...Już wylała miliony łez,ale dalej nogi jeszcze nie odmawiały posłuszeństwa.Wkońcu Chris ja dogonił.Chris:
-co ty wyprawiasz?! Przez Ciebie się rozdzieliliśmy! Liss:
-jak chcesz,możesz wrócić!! Nie kazałam Ci za mną biec! Chris:
-martwię się o Ciebie! Liss się zatrzymała.Liss:
-TY?! Ty sie o mnie martwisz?! Weż przestań...Chris:
-niech Ci będzie...Trudno...ale proszę Cię,wróćmy...-błagał chris.Znowu coś poczuł do Liss.Liss:
-ja nie chce do nich wracać...Chris:
-to w takim razie ja pójde z Tobą...Liss:
-jak chcesz...-Liss bardzo odpowiadało towarzystwo Chrisa.Dalej coś do niego czuła,ale w tej chwili coś więcej...Zrobiło się już ciemno.Nastała noc.Emma,Jacob i Carmen położyli się na ziemi,majac nadzieję,że zaniedługo to wszystko się skończy.Carmen pragnęła wielu rzeczy,ale najbardziej dla niej ważne było to,żeby Ben był przy niej w tej chwili.Oczywiście nie chciała,żeby przeżył to co ona,ale naprawde tęskniła za nim.Jacob i Emma zasnęli koło siebie,a Carmen płakała do momentu jak zobaczyła koło siebie wielkiego pająka.Od razu go popchnęła w krzaki,gdzieś daleko.I padła zamykając mocno oczy.Liss z Chrisem razem objęci sobą.Liss było bardzo wygodnie,Chris znowu się w niej zabujał,co pewnie potrwa tylko 5 minut-tak myślała Liss.Ale nagle coś kapało jej na twarz i smierdziało jak...KREW! Ocknęła się i zobaczyła wbitą siekierę w głowie Chrisa.Przed sobą zauwazyła ARNOLDA,który już chciał przebić jej głowę jakimś dziwacznym narzędziem,którego nigdy nie widziała.Ale jedno wiedziała:było widać,że jak nim dostanie już nigdy się nie obudzi.Szybko wstała i ominęła GO.Biegła zwinnie,ale morderce biegnął tuż za nią.Wkońcu ją dogonił-kopnął ją w plecy a ona upadła.Wiedziała,że już po niej...Nie myliła się-Arnold wyjął ze swojego plecaka kolejne narzędzie-mini łopatę,której z pewnością chciał użyć.Liis przez małą chwilę zastanawiała się co dlaczego akurat utrudnił sobie życie planując zabić ją łopatą niż siekierą,którą trzymał w drugiej dłoni.Liss wykorzystała ten moment i chciała się podnieść,ale Arnold był szybszy.Końcówkę łopaty wbił jej w twarz.Łopata wbiła się tak moncno,że wbiła się również w drzewo.Z jej gałek ocznych wylewała się krew.Łopata wbiła jej się poziomo w nos.Liss doszła do pozostałych zamordowanych przez Arnolda.Jacob obudził się i zobaczył,że dziewczyn nie ma.Poszedł przed siebie i je ujrzał.Jadły jagody,które rosły w krzakach.Jacob się lekko uśmiechnął.Podszedł do Emmy i zaczął ją całować po szyi.Emma:
-zjedz trochę,zaraz idziemy szukać wyjścia z tego lasu...musimy się pośpieszyć.Psychopata może być tu w każdej chwili.-jej głos był stanowczy,ale sądząc po minie Jacoba-nie zgadzał się.Po godzinie Carmen,Emma i Jacob poszli szukać wyjścia z tego koszmaru,który ich spotkał.Emma chciała poprostu spędzić miło czas ze znajomymi a Carmen poprostu normalnie żyć w swoim nowym miasteczku.Szli po dróżce gdy nagle Emma i reszta zauważyli na swojej drodze czarną zaniedbaną chatę.Emma:
-co to ma być?-ona była najbardziej zdziwiona.Carmen patrzyła z ciekwością a Jacob normalnie się zachowywał.Emma:
-jak myślisz,Jacob,co w tym domku moze się znajdować...Ten ktos kto tu mieszka napewno ma telefon! Emma wbiegła do domu i jak gdyby nigdy nic zaczęł szukać telefonu.Carmen również weszła a Jacob lekko się uśmiechnął.Jego plan sie powiódł...Gdy dziewczyny szukały telefonu,Jacob zszedł na dół do piwnicy poczym wyszedł i wszedł do chaty.Na zewnątrz było słychać tylko krzyki Carmen i Emmy.Jacob sprwaił tak,że straciły przytomność i przywiązał obydwie to zardzewiałych.starych krzeseł.Ich buzie zakleił taśmą-nie był on oryginalny.Pierwsza ocknęła się Emma.Już się dowiedziała,że Jacob to wszystko zaplanował,aby tylko pomóc Arnoldowi...Ale jeszcze czegoś nie wiedziała...Jacob ostrzył nóż i patrzył się w okno,oczekujac na coś...A raczej-czekając na kogoś.Kto to mógł być? Arnold?-zastanawiała się Emma.Cała była posiniaczona...Tak bardzo kochała Jacoba,a on okazał się takim draniem...DRANIEM?! To dla niego komplement.Jacob spojrzał na błagającą o litość Emme.Jacob;
-o! pierwsza się już obudziła! Szkoda,że musisz przez to przechodzić,ale nie robie tego dla siebie.Arnold mnie o to poprosił-powiedział z lekkim uśmiechem na twarzy,ostrząc dalej nóż,poczym ciągnął-przygotuj się-będzie bolało...Niestety ja cię nie mogę zabić.To zrobi Arnold.W tej chwili obudziła się Carmen.Też zaczęła słuchać tego psychopate.Jacob:
-to właśnie był mój plan.Wkońcu Arnold powierzy medal mi...Będę jego następcą.To ja będę mordował,a on spocznie w drewnianej trumnie...Czyż to nie jest wspaniałe? arnold to mój tata....Gdy dorosłem też chciałem się zemścić za to,że mieszkańcy Ambrose zamordowali naszą rodzinę.Pewnie o tym nie wiecie,ale mnie nie zabili...nie wiedzieli,że Arnold ma trzecie dziecko...Ja też pomszczę swoją rodzinę...Nagle do chaty wszedł Arnold...Zatrzymał się gdy zobaczył uwięzione dziewczyny i po raz pierwszy się uśmiechnął.W ręce tzrymał głowę Chrisa.Emma i Carmen juz domyśliły się co spotkało jego i Liss.Jacob klęknął przed ojcem.Jacob:
-już wszystko gotowe,Ojcze...Arnold:
-spisałeś się,należy Ci się pochwała.Możesz zabić jedną z nich.Emma coraz bardziej nie mogła oddychać-to z powodu tak mocnego płaczu.Nigdy jeszcze nie miała takiego napadu paniki.Jacob bardzo się ucieszył z "nagrody" od ojca.Jacob:
-chcę zabić ją..Wskazał palcem na Emmę.Arnold poszedł do drugiego pomieszczenia,w ktorym nic nie można było dostrzec ze srtony uwięzionych dziewczyn.Przyszedł z powrotem z wielką siekierą.Arnold:
-zetnij jej głowę! Jacobowi zmieniła się mina na negatywną.Chciał się trochę popieścić z Emmą.Ale i tak znowu zaczął się cieszyć,że może ja zabić.Jacob już celował siekierą na szyję Emmy gdy nagle do chaty wbiegł Ben.Carmen omal nie zemdlała po raz kolejny ze szczęścia.Ben popchnął na meble Arnolda a Jacoba wrzucił na stos noży leżących na "podłodze".Dwa noze spadły z półki wyżej na twarz Jaocba wbijając się w jego twarz.Jacob zginął.Ben kolejny raz popchnął Arnolda,ale teraz kopnął go jeszcze z buta mocno w jego pełną nienawiści twarz.Arnoldowi spływała krew z z głowy.Ben odwiązał Carmen a potem Emmę.Cała trójka wybiegła z chaty.Ben:
-biegnijcie za mną.Carmen liczyła choć na skromny pocałunek od Bena,lecz jednak żdziwaiła się.Biegli przez 3 minuty aż wybiegli o dziwo z lasu i Ben prowadził obydwie do miasta.Ben zaprowadził je do auta.Ben:
-szybko wsiadajcie! Carmen:
-ale może uda nam się uratować pozostałych mieszkańców?! Ben:
-dosłownie wszyscy są już martwi! Wsiadaj! Ben wsiadł też do auta i wyjechał z podwórka.Jechał prosto na znoszczony przez jego samego drut kolciasty.Carmen:
-jak to zrobiłeś?! Ben:
-musiałem! Za bardzo bałem się o ciebie.Też zauważyłem,że tu dzieje się coś złego!-Ben również był roztrzęsiony.Nagle na maskę samochodu rzucił się Arnold.W szybę wbił siekierę.Carmen dostała lekko w głowę.Emma siedziała z tyłu.Ben:
-schyl się Carmen! Arnold jakimś cudem wszedł na górę samochodu.Ben już wyjechał z Ambrose i wjechał na nieznaną drogę.Robił ostre zakręty,aby spadł,ale nie poskutkowało.Wkońcu wbił kolejny raz siekierę na górze przebijając dach.Naszczęście nikomu jeszcze się nie stało.Wkońcu Ben się zatrzymał.Wziłł nóz,który zabrał z czarnej chaty i wysiadł z auta.Carmen:
-co ty robisz?!!! Ben zaczał zaciętą walkę z Arnoldem.Carmen z Emmą wysiadły z auta.Arnold zadał Benowi 15 ciosów nożem,ale Ben jeszcze żył.Carmen zabrała leżacą na ziemi siekierę.Arnold wstał,ale nic nie zdąrzył zrobić,ponieważ Carmen przepołowiła go na pół.Dwie części Arnolda rozpadły się na ziemię.Carmen klęknęła przed Benem.Carmen;
-proszę Ben,nie umieraj! Nie możesz mnie zostawić! Ben:
-kocham Cię Carmen...-Ben jeszcze żył,Arnold strasznie go zranił w brzuch nożem.Carmen;
-nie możesz odejść...Jestem w ciąży.Ben wytrzeszczył oczy.Carmen:
-nie miałam okazji Ci powiedzieć...Ciągle ta praca,i praca! Ben:
-wychowasz go sama,Carmen...Ja już nie mam siły...Kocham Cię...Ben niestety zmarł...Carmen zalała się łzami.Emma mocno ją przytuliła...Carmen już nie chciało się żyć.Dwa miesiące póżniej Carmen urósł już brzuch.Zamieszkała razem z Emmą.Miasteczko Ambrose przestało istnieć.Carmen gotowała obiad.Mieszka w domu Emmy i ma nową pracę.Jakoś wszystko się poukładało,ale życie Carmen bez Bena nie miało sensu.Ale Carmen nie chciała już o tym myśleć...Skupiła się na obiedzie...

KONIEC

Za wszelkie błędy,które napewno gdzieniegdzie się pojawiły-bardzo przepraszam : D